Kuki

·

W drugiej połowie 1989 roku załogę na tego masowca kontraktowała Morska Agencja a marynarze absolutnie wzajemnie nie znali się. Jak się zwykło mawiać, każdy marynarz był z innej parafii, czyli każdy był od innego polskiego armatora. Jak się później okazało, załoga była bardzo starannie przeselekcjonowana przez powszechnie w PRL-u znaną i najbardziej wścibską w naszym kraju instytucję. Lecz nim się to wszystko zaczęło, to najpierw samolotem rejsowym z Warszawy dotarli do Paryża a następnie autokarem do francuskiego portu Bolougne, gdzie od filipińskiej załogi przejęli piękny statek. Był to klasyczny masowiec. Zbudowali go prawdziwi żeglarze i morscy fachowcy – Holendrzy. Właścicielem był Grek. Obserwując pierwsze czynności „świeżych” marynarzy, zawsze można bezbłędnie ocenić fachowość załogi. I tu było podobnie. Już na pierwszy rzut oka starym wygom okrętowym, świeżo zamustrowany kucharz wydał się mocno podejrzany. Zachowywał się jakoś nietypowo. Widać było, że nie bardzo wie gdzie jest „dziób a gdzie rufa statku”. Wszystko trzeba mu było pokazywać i wszystkiego uczyć! Ale gdy przygotował pierwszy obiad, to całej bez wyjątku załodze minki nieco zrzedły. Kucharz po ugotowaniu posiłku, jak się wtedy jeszcze niektórym wydawało, jakby czuły na reakcje marynarzy, wychylił się ze swego okienka i nieco egzotycznie zaciągając pocieszał:
– Magazyny prowiantowe są tu puste, no i z czego mam wam cuś ugotować. Ale niech no ja tylko dostane w swe rence świeży prowiant, to już wszystkim pokażę, jakie ja żarełko potrafiem gotować! To mówiem wam JA! Wasz nowy kucharz Henio! Nastojaszczyj Kuki!
Następnego dnia postoju we francuskim porcie, już po dostawie świeżego prowiantu na burtę statku, właściwie nikt nie miał wątpliwości, co przez dziewięć miesięcy tego kontraktu ich czeka. „Nastojaszczyj Kuki” gotować nie potrafił i niektóre bardziej doświadczone morskie wygi, po ocenie tego posiłku już wtedy śmielej, zaczęły przebąkiwać, iż przy pomocy Morskiej Agencji znana w PRL-u, aczkolwiek z morską gospodarką z pewnością niezwiązana firma, wsadziła do załogi „wtyczkę”. Inni marynarze usiłowali bronić kucharza, twierdząc, że to krzywdzący osąd i z biegiem czasu „chłop się wciągnie”. Na tym zasadniczo komentarze wśród załogi na temat jedzenia się zakończyły.
Cumy z pachołków zostały zdjęte i ruszyli w daleki rejs. Płynęli z Bolougne, transportując w przepastnych ładowniach masowca francuską mąką do portu Sajgon – w Wietnamskim mieście Ho Chi Minh. Na statku pokonującym w tropiku olbrzymie przestrzenie mórz i oceanów, każdy dzień pracy ciągnie się niesamowicie ślamazarnie, niczym rozgrzana smoła. Sekundy zmieniają się w minuty, minuty w godziny, godziny w doby, doby w miesiące, miesiące w lata i zanim człowiek dobrze się obejrzy, to po kilkumiesięcznym rejsie, ma wrażenie jakby na tym statku już kilka lat odsiedział. Bez zawijania po drodze do innych portów, mozolnie pokonując od kilku tygodni Ocean Atlantycki, Cieśninę Gibraltar, Morze Śródziemne i Czerwone a na końcu Ocean Indyjski, powoli zbliżali się do Wietnamu. Rejs ten, niczym nie różnił się od wielu innych i ciągnął się niczym wyżej wspomniana rozgrzana smoła, a jeszcze z powodu fatalnego statkowego wyżywienia, załodze tego frachtowca straszliwie doskwierał. Nie trudno było to zauważyć, gdyż podczas bezskutecznych prób spożywania statkowego jedzenia, jeden na drugiego znacząco tylko spoglądał, oczyma wywracał, minki stroił i wzdychał jednoznacznie, lecz nikt już nic nie mówił. Każdy marynarz w zasadzie wychodził z mesy zły i głodny, unosząc ze sobą kromki czegoś puchowego, co w zachodnim świecie szumnie chlebem nazwano, a co w tych warunkach służyć miało jako całodzienne statkowe wyżywienie.
Na „normalnym i porządnym” statku podczas długich przelotów, marynarzom znudzonym codzienną monotonią, w pierwszej kolejności niby przestają smakować posiłki. W takich chwilach liczne i uszczypliwe komentarze podczas smakowitego „pałaszowania” strawy, kierowane pod adresem kucharza świadczą, że istotnie nie o smak strawy rzecz jednak idzie, ale by monotonię żywota marynarskiego urozmaicić jakimś ciekawszym tematem, którym „z braku laku” jest statkowe menu. Na tym motorowcu jednak zdecydowanie inaczej było. Jak dżentelmeni o pieniądzach, a zwykli ludzie o gustach, tak marynarze o kucharzu dotychczas absolutnie nie dyskutowali. Kucharz natomiast wszędzie na statku bywał, byle nie w kuchni.
„Wszędzie go pełno” – od czasu do czasu z przekąsem narzekał bosman.
W meandrach polskiej historii współczesnej był to już kolejny zdecydowany bunt społeczny przeciwko PRL-owi. Na statku z powodu różnorodności poglądów wobec kryzysowej krajowej sytuacji, „gorące dyskusje wybuchały”. Kucharz głosu nie zabierał, lecz pilnie wszystkich obserwował, coś tam dyskretnie notował i wszystkiego pilnie słuchał. Atmosfera jednak w tej sytuacji była już na tyle napięta, iż groziła rychłym wybuchem otwartego konfliktu. Tymczasem frachtowiec w iście żółwim tempie minął cieśninę Malakka a do redy komunistycznego portu Sajgonu pozostało już tylko kilka dni podróży. Była to ostatnia morska niedziela przed docelowym portem. Podczas śniadania, „nastojaszczyj Kuki” w okienku służącym do wydawania posiłków przymilał się załodze zagadując: – No to bracia marynarze, dziś na obiadek kaczuchi bendom! Mówiem wam panowie, paluchi lizać! Same pyszności! Już od sirody je przygotowujem. Kruchieńkie, pulchniusienkie i nadziewane bendom! – chwalił. Po śniadanku wstawiem je do pekarnika i pośpiem sobie trochi. No, nie więcej niż godzinkie sobie pośpiem! A na obiadek sami zobaczycie, co wasz „kuki” Henio potrafi! – trajkotał jak najęty, jak gdyby nie dostrzegając złowrogich spojrzeń całej załogi. Trzeci oficer, siedząc przy stole twarzą do kucharza obrócony, nawet już nie potrafił ukryć swej wściekłości. „Trałował” zawzięcie widelcem w talerzu po brzegi wypełnionym cuchnącą, brązowego koloru bryją, a dumnie „jajecznicą” przez „kucharza” zwaną, usiłując „wyłowić” z tego niespotykanie dziwnego komponentu, choćby odrobinkę usmażonego prawdziwego kurzego jajka. Nie wytrzymał twardy marynarz wreszcie i szeptem prawie wycedził przez zęby:
– Już od środy!? To ci dopiero „truciciel”! – po chwili głośno rzekł: – Te! Kuki?! Wpierw porządną jajecznicę niech nam pan tutaj przysmaży, a wtedy być może pogadamy o pańskich kaczkach.
– Toż to tłumok. Absolutny taboret! Czy on wie, co to znaczy jajecznicę na trzy siódme usmażyć? Szkoda słów – mówiąc niby do siebie prawie szeptem, jakby obawiając się kucharza, skwitował całe zajście kapitan. A potem ręką pogardliwie machnąwszy, jak co dzień, głodny i wściekły wyszedł z mesy. A „kucharz” jak gdyby nigdy nic, zero reakcji. Mesy powoli opustoszały i marynarze porozchodzili się po statku. Jedni pozaszywali się w kabinach, by niedzielny wypoczynek wykorzystać na nie wiedzieć już które czytanie starych, silnie wymiętoszonych listów od swoich rodzin. Inni „powklejali” się w wilgotną i mocno spleśniałą w kojach pościel by wolny czas przespać, inni natomiast objęli wachty na mostku i w siłowni. Poszedł i Benek do swej radiostacji na wachtę i jak co dzień rozpoczął nasłuch na radiotelegraficznej częstotliwości niebezpieczeństwa 500 kHz.
– „Na grafii posłucham sobie jeszcze greków, czy dla „starego” nie mają czasem jakichś wieści, no i może z kraju dla kogoś na statku jakaś wiadomość czeka” – pomyślał i drugi odbiornik ustawił na częstotliwość radiostacji Ateny Radio/SVA/, natomiast trzeci na częstotliwość Szczecin Radio/SPE/. Statek otuliła znajoma codzienna monotonia i nuda. Na frachtowcu było gorąco i duszno a teraz zrobiło się jakoś sennie. Czas wlókł się niemiłosiernie długo. Zbliżało się południe.
Było może parę minut po jedenastej, gdy nagle potężna detonacja przerwała dręczący marynarzy od kilku tygodni jednostajny hałas i harmider maszynowni. Benek jak oparzony zerwał się z fotela radiostacji i wybiegł na korytarz. Tu zderzył się ze zbiegającym z mostku kapitanem.
– Panie! Niech się pan nie rusza z Radiostacji! Ja muszę zobaczyć, co się stało?
Możliwe, że będziemy wzywać pomocy! Obowiązuje pełne pogotowie! Proszę przygotować radiostację do łączności ze „Szczecin Radio” Nie wiadomo czy nie będziemy potrzebowali pomocy lekarskiej przez Medical Radio, a z tymi Wietnamczykami a nawet angielskojęzycznymi radiostacjami ciężko omawiać szczegóły o rannych – objaśniając w telegraficznym skrócie, polecił Benkowi kapitan i zniknął w czeluściach ciemnego korytarza.. „Oho! To nie żarty! Sytuacja musi być bardzo poważna. Na tych wodach przecież bardzo aktywnie grasują piraci.” – przypomniał sobie błyskawicznie Benek.- „Do niedawna jeszcze trwały działania wojenne. Laos. Kambodża. Wietnam. Może miny morskie” – pomyślał – i pełen najgorszych przeczuć załączył nadajnik główny i zgodnie z poleceniem kapitana, zestroił go na odbiorczej częstotliwości „Szczecin Radio”. Nadajnik awaryjny natomiast zestroił na 500 kHz, międzynarodowej radiotelegraficznej częstotliwości wywoływań w niebezpieczeństwie. Radiotelegraficzny Automatyczny Klucz Sygnałów Alarmowych uruchamiający na pobliskiej naszej pozycji statkach dzwonki alarmowe ustawił w pozycję „Stand by” W okienku na szocie dzielącym radiostację od mostku odsunęła się klapka i ukazała się głowa drugiego oficera:
– Na zewnątrz na pokładach nic się nie dzieje. Nic nie wiem. – podając przez okienko karteczkę z aktualnymi współrzędnymi pozycji geograficznej statku poinformował radiooficera również poważnie zaniepokojony drugi oficer wachtowy. Błyskawicznie, w języku angielskim, zredagował Benek treść zawiadomienia wzywającego pomocy, pozostawiając wolne miejsce na określenie rodzaju awarii oraz oczekiwanej pomocy do chwili wyjaśnienia sprawy przez kapitana. Gotów do nadawania SOS, czyli sygnału wzywania pomocy oraz rozgłaszania wszem i wobec komunikatów o sytuacji na ich masowcu, w otwartych drzwiach radiostacji nasłuchiwał Benek odgłosów z głębi statku i oczekiwał na polecenia kapitana. Z dołu na górne pokłady naszego masowca dochodziły jakieś dziwne świsty gwizdy i syczenie, a po dłuższej chwili dotarła tu fala duszącego smrodu. Odór siarkowodoru i zgnilizny wywołał u Benka niekontrolowane skurcze żołądka, zapowiadające rychłe wymioty. Błyskawicznie zamknął drzwi na korytarz i otworzył wszystkie bulaje w radiostacji. Wietrzenie pomieszczenia Radiostacji przyniosło mu wyraźną ulgę.
– „Co się dzieje na tym statku? I gdzie? W maszynowni? Ale „kaszlak” (silnik główny) pracuje bez zakłóceń. Agregat prądotwórczy również. A może butle gazowe magazynowane w niewidocznej z mostku części pokładu rozerwało? Lecz dzisiaj niedziela. Nie pracują. Może same wybuchły? Tam na zewnątrz na pokładach piekielna gorączka!” – intensywnie pracowała wyobraźnia radiooficera – „A zresztą, cholera wie, co tam się dzieje! Teraz na statku zapanował już względny spokój. Tylko ten smród i syczenie, tak jak by gdzieś tam na dole statku para wodna z pękniętych rurociągów gwałtownie ulatywała. Co to może być?” – myślał gorączkowo. Jego pełne niepokoju rozmyślania przerwał dochodzący z korytarza odgłos kroków. Po chwili w drzwiach radiostacji ukazał się chief mate (pierwszy oficer pokładowy).
– No nareszcie ktoś tu zawitał! Opowiadaj Czifie! Co jest grane?! Co się stało? – gradem pytań zasypał go Benek.
– Nic się nie stało! Gonię do ciebie prosto ze zlokalizowanego już centrum wybuchów. „Stary” odwołuje stan pogotowia dla całego statku i radiostacji.
– Powiedzże więc wreszcie, gdzie i co wybuchło? Co się stało?
– Nic się nie stało. Tylko obiadu dzisiaj nie będzie!!!
– Też mi sensacja? Od trzech tygodni praktycznie wszyscy na tym statku suchym prowiantem się opychamy. Zapomniałem już jak wygląda prawdziwy obiad, więc nie mąć mi umysłu rebusami tylko mów dosłownie, co się na tej łajbie stało?!
– Dosłownie? Dosłownie, kochanieńki to na naszej przepięknej łajbie kuchnia w powietrze wyleciała.! A w przenośni, to teraz właśnie z tejże kuchni wylatuje „Kuki”.
– Co ty pleciesz? Jak to wyleciała? Gdzie wyleciała? Wysadzili? Czyżby piraci? Kucharza też? No nie! Nic nie rozumiem!
Chief usiadł na kanapce, odsapnął i rozpoczął swą relację.
– Żadni piraci! To nasz kucharz! Tam na dole w kuchni to mówię ci radio „sodomia i gomoria”. Piekarnik doszczętnie rozpierdzielony a kaczek już nie ma.
– Jak to nie ma?! Odleciały?
– I tu żeś w sedno trafił! A no odleciały! I to dosłownie odleciały! Gdybyś tam był, to byś na własne oczy widział, że niemożliwe, jest możliwe i jak martwe kaczki po kuchni sobie fruwają. Bosman, który w tym czasie na pokładzie pracował, usłyszawszy pierwszy wybuch niczym profesjonalny sejsmograf błyskawicznie określił skale wybuchu oraz zlokalizował jego centrum i biegiem ruszył w stronę kuchni. Głowę wsadził w bulaj i ujrzał martwe i pozbawione opierzenia, brązowe, bo porządnie już podpieczone a pomimo tego po kuchni fruwające sobie kaczki.
– Najpierw zgłupiałem – powiada bosman – Za nic nie mogłem pokapować, co tam się dzieje. Ale gdy nieco ochłonąłem, zrozumiałem, co tu się stało. Po prostu nasz „Truciciel” tym razem już naprawdę przegiął pałę i nafaszerował kaczki jakimś sfermentowanym świństwem a następnie szczelnie je nićmi zaszył. Gdy w olbrzymiej brytfannie włożył je do rozgrzanego piekarnika, sfermentowane nadzienie zaczęło gazować i kaczki rozerwało. Najnormalniej w świecie wybuchły! Zupełnie jak granaty. Ale najpierw eksplozja zgromadzonych w piekarniku gazów zerwała z zawiasów ciężkie żeliwne drzwi piekarnika. Te niczym amerykański perszing, przemieszczając się po kuchni z olbrzymią szybkością i siłą, dosłownie zniosły z płyty kuchennej olbrzymi pięćdziesięciolitrowy gar z wrzącą brunatną bryją usiłująca przypominać rosół a miały jeszcze tyle impetu, że niszczyły wszystko to, co napotkały na swej drodze. Na statku nie mamy już krajalnicy do chleba, młynka do kawy a obieraczka do ziemniaków jest poważnie uszkodzona. Gdy już drzwi od piekarnika zakończyły swe niszczące dzieło, to wystartowały stamtąd te jeszcze nierozerwane kaczki. Świszcząc, sycząc, gwiżdżąc i ciągnąc za sobą ogon niby rakiety z ruskiej katiuszy wylatywały z piekarnika na kuchnię a potem niczym UFO wirowały nad kuchnią i aż do wyczerpania się pędnika bryzgały gorącym nadzieniem po szotach, po podłodze i po suficie, barwiąc pomieszczenie na zielono, czerwono, brązowo, żółto. Nawet na podłodze kuchni jeszcze wirowały i bryzgały kolorowym nadzieniem zupełnie jak chińskie fajerwerki. Kuchnia wygląda teraz tak jak by wszyscy malarze okrętowi z całego świata swoje pędzle z różnokolorowych farb tam czyścili, dosłownie jak obraz nędzy i rozpaczy, tak jakby przez ten teren przetoczyła się wojenna nawałnica. Na podłodze, niczym niewybuchy, leżą całe rumiane kaczki oraz jakieś na wpół surowe gnaty i przelewają się z burty na burtę kałuże z tłustymi okami niby rosołu a w tym wszystkim kawały mięsa chyba wołowego, wymieszały się z niedogotowanymi kawałkami ziemniaków, chleba, makaronu a także wybuchami rozszarpanymi szczątkami kaczek, resztkami warzyw, odrobinami owoców, mąki, przyprawami i porozbijanym szkłem. A śmierdzi tam, niczym w świeżo opróżnionym szambie. Na szczęście dla siebie w tym czasie, „parzygnat” spał sobie spokojnie w kabinie. Strach pomyśleć, co by się stało gdyby ktokolwiek tam był.
– To musiało się tak skończyć! – po przybyciu na miejsce zdarzenia proroczo oznajmił kapitan.
– No toż to przecież było do przewidzenia! – jakby z satysfakcją potwierdził trzeci oficer – Nie mogę tylko pojąć jak to możliwe, aby tyle czasu temu esbekowi to wszystko na sucho uchodziło?
Gwoli wyjaśnienia, w okresie komuny, Polska Zjednoczona Partia Robotnicza wraz ze Służbą Bezpieczeństwa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Wojskami Ochrony Pogranicza oraz Urzędem Celnym, wykorzystując swoją pozycję w państwie lokowali poprzez swe wtyki u polskich armatorów a także w Morskiej Agencji i Polserwisie w załogach statków polskich i obcych armatorów ludzi bez kwalifikacji morskich a potrzebnych według mniemania tamtego reżimu do wykonywania innych czynności niezwiązanych z marynarskim fachem. Aby przeżyć i nie wylecieć ze statku, trzeba było na to draństwo patrzeć i milczeć.
– Po dokładnym zlustrowaniu kuchni, widać było, jak „Stary” z trudem walczy z opanowaniem ogromnego wzburzenia! Na jego twarzy skóra kilkakrotnie zmieniała kolor, aż w końcu po chwili dłuższego milczenia ze stoickim spokojem poinstruował naszego „Kuka”:
– Szanowny panie kucharz! Kuki! Saperów, minerów, kanonierów i tym podobnych specjalistów od granatów oraz jeszcze groźniejszych ładunków wybuchowych, to potrzebuje na swoich okrętach Marynarka Wojenna, lotnictwo i inne formacje wojskowe, słowem resorty siłowe, natomiast na statkach handlowych są to specjaliści zupełnie zbędni. Załoga naszego spokojnego, handlowego frachtowca po dziurki w nosie ma już tych pańskich chemicznych, farmakologicznych i saperskich eksperymentów gdyż to, co do tej pory pan nam tutaj serwował ze sztuka kulinarną nie ma absolutnie nic wspólnego. Wszyscy tu na statku doskonale wiemy, kto pana tu przysłał. Ale miarka się przebrała! Przeto dosyć! Basta! Polecam panu natychmiast spakować swoje manele i od tej chwili nawet zbliżać się w okolice kuchni zabraniam! Wolę już z głodu umrzeć niż zginąć od pańskich trucicielskich, eksplodujących posiłków! Dratewka cholera! Szewczyk Dratewka się znalazł! Podsłuchujący kapitańską tyradę marynarze decyzję tą przyjęli z radością i odetchnęli z ulgą” – zakończył relację pierwszy oficer.
Po zacumowaniu motorowca w Sajgonie ze spuszczoną głową, nie żegnając się z nikim i przez nikogo nieżegnany „Kuki” nareszcie opuścił ten statek.
– Dam ja wam jeszcze popalić! Jeszcze o mnie usłyszycie! – wychylony przez okno samochodu odwożącego go na lotnisko odgrażał się „Kuki”
– Trudno! Może w kraju kolesie jego dadzą mi popalić, ale choć na razie na tym statku o jednego esbeka mniej będzie! – rzekł kapitan.
Z Sajgonu statek wypłynął w rejs bez kucharza. Przygotowywanie posiłków kapitan powierzył zwykłym marynarzom i dla załogi tego frachtowca bardzo korzystna okazała się ta decyzja.