S/t Szprotawa

·

W błędne meandry wiekowej rzeki, bardzo stary, przez matkę naturę wkomponowany kanał portowy, z pewnością nie jedno w swej historii widział. Dla dawnych kupców żeglujących do południowych krain, po niezwykle niebezpiecznych morskich akwenach Bałtyku, oazą spokoju z pewnością niegdyś bywał. Niejednokrotnie też w swej historii łakomym kęskiem dla morskich zbójów i pazernych sąsiadów bywał. Strudzonych ciężką harówką na morzach świata żeglarzy miłością upajał, radował upijał, i leczył. Wiele złotych monet tu pozostawiali. W tamtych niespokojnych epokach z pewnością jako schronienie dla wszystkiego, co niegdyś po wodzie pływało służył. Dziś, mocno zaniedbany i gdyby nie charakterystyczna dla południowych krain nadbałtyckich flora, można by było sądzić, że to afrykański ląd. Bagno, błoto, dzicz i busz. Absolutne bezludzie. Współcześni włodarze tych nadbałtyckich akwenów zadysponowali tę część portowego terytorium dla statków wycofanych z eksploatacji a oczekujących na pocięcie i przetopienie na przysłowiowe „żyletki”. W pobliżu na dobrych kilka setek metrów ciągnęła się nowoczesna betonowa keja z chłodniami i portowymi kranami. Nic interesującego. Marynarzy i rybaków pokonujących to długie nabrzeże z rozstawionymi niczym rozwinięci w tyralierę miniaturowi żołnierze, pachołkami cumowniczymi z dali wrażenie niskiego płotu sprawiającymi, z pewnością ten pospolity widok nudził. Wzrok przyciągała raczej ta dzika i równocześnie urzekająca część terenu portowego, a zwłaszcza wystająca z nad bujnych krzewów i zarośli, topowa część masztu rufowego oraz wyraźnie widoczny sztag z uczepionymi jeszcze gdzie niegdzie bloczkami i luźno zwisającymi stalowymi renerami. W naszych portach w przeciwieństwie do zagranicznych, widok ten do niezwykle rzadkich należał, gdyż po zakończeniu II wojny światowej tory wodne przez Przedsiębiorstwa Robót Czerpalnych i Podwodnych, Polskie Ratownictwo Okrętowe oraz Marynarkę Wojenną zostały dość starannie z wraków oczyszczone. W biedniejszych, a szczególnie w afrykańskich i azjatyckich portach, jest to obraz dosyć powszechny i ilekroć Radio Oficer Benek przepływał statkiem po torze wodnym obok wystających z wody masztów lub kominów albo na w pół zatopionych wraków, zawsze przeszywał go dreszczyk emocji. Stojąc na pokładzie płynącego do portu statku niejednokrotnie ze zgrozą odbierał taką paradę wystających z wody wraków statków a rozbudzone tym widokiem kłębowisko jego myśli błądziło po zalanych wodą pokładach i pomieszczeniach kapitańskich mostków a w końcu niewidocznych z zewnątrz korytarzach i pomieszczeniach maszynowni. Oczyma swej wyobraźni widział katastroficzne sceny w maszynowni, która malowała ostatnie tragiczne chwile statku oraz załogi, szczególnie zaś, paniczną ucieczkę po wąziutkich schodniach z nafaszerowanych maszynami, kotłami, zbiornikami pomieszczeń mechaników wachtowych, dotkliwie parzonych przez parę ulatującą z rozrywanych wybuchami po zetknięciu z zimną wodą kotłów, oraz pełnych przegrzanej pary pękających rur tryskającego zewsząd gorącego i lepkiego mazutu. Tak blisko do lądu, a tak daleko do życia. Ciekaw był bardzo tego skrytego zaroślami wraku. Jakaś bliżej nieznana mu siła, ściągnęła go wreszcie w to niezwykłe miejsce. Gdy zbliżył się do intrygujących go chaszczy, ujrzał szczątki pozbawionego zębem czasu drewnianego nabrzeża i skądinąd dobrze znaną mu czapę statkowego komina tamtej krypy. „W piątej i szóstej dekadzie dwudziestego wieku takie właśnie trawlery, w gdańskiej stoczni budowane, eksploatowane były przez polskie rybołówstwo dalekomorskie. Tak charakterystyczne kominy miały tylko parowce, rybackie trawlery burtowe przez rybaków potocznie zwane suprami. Czyżby to był jeden z nich?” – pomyślał. Swoje podejrzenia postanowił sprawdzić i przez bagnisty grunt oraz zarośla przedarł się do wraku. To, co ujrzał nieomalże przyprawiło go o zawrót głowy. W promieniach październikowego słońca przy wygnitych resztkach drewnianych bali, niegdyś chyba służących do cumowania łodzi i żaglowców wygrzewał się, jakby zapomniany i nieświadomy swego losu, osadzony na mieliźnie stary, lecz zgrabny i piękny, stalowy rybacki super trawler parowy. Skorodowany teraz, lecz jeszcze z pozostałościami po śnieżno białej niegdyś farbie na nadbudówce, nieomal idealnie wtopił się w otaczający go jesienny pejzaż. Benek pokonał jeszcze dodatkowe parę metrów bagnistej, zarośniętej przestrzeni i wtedy oczom jego ukazała się łajba w całej okazałości. Na kominie ledwie widoczny był zniszczony zębem czasu emblemat Gryfa Pomorskiego, herbu miasta portowego Szczecin i godło firmowe Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf” z siedzibą w tym grodzie. Lekko pochylony na lewą burtę, skośnie do linii brzegowej statek wbity był dziobem w grzęzawisko. Na relingach okalających szpardek nad kapitańskim mostkiem, Benek gorączkowo szukał wzrokiem białej tablicy, gdzie czarną farbą maluje się nazwę statku. Ujrzał ją wreszcie. Ażurowa, bo nieomal całkowicie zniszczona przez korozję nie była już teraz czytelna. „Muszą być jeszcze znaki na dziobie i na rufie” – pomyślał Benek brnąc dalej przez bagno i przedzierając się przez krzewy. Mocno zdyszany dotarł pod dziób statku. Dwie kotwice z luźno zwisającymi łańcuchami leżały na pół zanurzone w wodzie. Udało się mu odszyfrować napis. ” SZN – 63 ” Pamiętał ten kod. Był to rybacki numer rejestracyjny Szczecińskiego Urzędu Morskiego. Gdy już skojarzył wszystkie zauważone a doskonale znane mu szczegóły, serce zabiło mi żwawiej. „Mój Boże, to musi być On” – pomyślał i tym spieszniej przedarł się w kierunku rufy super trawlera. Upaprany od stóp po głowę błockiem oraz zielonkawymi porostami z kory licznych tu gałęzi, dotarł wreszcie pod rufę parowca. Dawniej na pełnym morzu, niby łupinka, dziś pusty, mocno wynurzony, teraz wydawał się olbrzymem. Z nad lustra wody wystawały tylko dwa pióra śruby napędowej, oraz spora część płetwy sterowej. Widok był tak piękny, że Benkowi aż dech zaparło. Na zaobleniu rufy zachował się trudno, lecz jeszcze czytelny napis: SZPROTAWA – SZCZECIN „Tak! To mój statek! Mój stary druh. Mój najukochańszy niegdyś drugi dom. W tej łupince, niczym więzień w celi, z własnej nieprzymuszonej woli zamknięty byłem na morzu przez wiele dziesiątków tygodni” – Uradował się niezmiernie z tego niespodziewanego spotkania. Serce waliło mu, jak kowalski młot. Coś ściskało w gardle a w oczach poczuł pieczenie łez. – Ależ mnie wzięło – żachnął się. I ni stąd ni zowąd, zupełnie jak niejeden dojrzały mężczyzna pragnący po latach ujrzeć swą pierwszą chłopięcą miłość, tak i on zapragnął ujrzeć ten swój niegdysiejszy dom i raz jeszcze przejść się po doskonale znanych mi pokładach, pomieszczeniach i kabinach. W okolicy dziobowego kozła trałowego z bagnistym brzegiem, łączyły parowiec przerzucone z burty pod kątem prostym jakieś oślizłe i przegniłe drewniane drągi i resztki trapu. Mocno balansując ciałem przedostał się na pokład łajby, a następnie po jej oślizłym pokrytym zielonym nalotem deku, omijając otwarte i ziejące tajemniczą i niebezpieczną czernią komiksy ładowni, przytrzymując się falszburty i dziobowego kozła trałowego, zwanego dewidem trałowym, przez otwarte na oścież wodoszczelne niegdyś drzwi, wszedł do korytarzyka na dziobie, oddzielającego kabiny rybaków. Z czułością rozglądał się po znanych mu doskonale pomieszczeniach. Łazienka i ubikacje pozbawione były armatury. Cztery kabiny rybaków pozbawione drewnianych szotów ziajały pustką. Magazynki bosmańskie na dziobie także były puste. Walały się tu jedynie resztki pordzewiałych różnej grubości i długości prętów, rur, stalowych lin, śrub, nakrętek, zeschłych gałęzi i liści oraz chyba ludzkich odchodów. „Nic tu po mnie” pomyślał ze smutkiem i rozpoczął wędrówkę na rufę parowca. Wrócił na pokład i obok kompletnej, lecz mocno już skorodowanej parowej windy trałowej doszedł do nadbudówki rufowej. Bez zbytniego wysiłku otworzył ciężkie stalowe i wodoszczelne drzwi i wszedł do korytarzyka. We wnętrzu statku panowała niezwykła cisza i półmrok poprzecinany strugami wdzierającego się w każdą szczelinkę i dziurkę strumieniami gęstego dziennego światła. Charakterystyczny zapach mazutu i przegrzanej pary nawet teraz jakby unosił się w powietrzu trawlera. Może i nawet ten typowy zapaszek świeżo złowionej ryby? Czyżby po tylu latach od ostatniego zaciągu zapachy te nie chciały opuścić tej krypy? Przyjrzał się dokładniej pomieszczeniu. Dawniej mieściły się tu kabiny oficerów nawigacyjnych: Chiefa, II i III oraz bosmana. Rozświetlone niegdyś, czyściutkie i przytulne, dziś ciemne, przez jakichś rabusiów pozbawione koi, szafek i biurek a nawet szotów sprawiały wrażenie nieprzyjaznych nor. Naprzeciwko kabin oficerskich były schody wiodące do radiostacji i na mostek nawigacyjny. Zasapany wspiął się na górę. Pierwsze drzwi na pięterku, to było wejście do jego kabiny, mieszkalnego pomieszczenia Radiooficera. Mroczna teraz, równie nieprzyjemna, jak te na dole. Zgarnął dłonią liczną tu pajęczynę i wszedł do kabiny. Przycupnął na metalowej konstrukcji koi i rozejrzał się. Po lewej stronie stała tu tylko mocno zakurzona rozgłośnia manewrowo koncertowa, ale w stanie nienaruszonym, całkowicie kompletna jakby gotowa do pracy. Przez tą rozgłośnię, podczas manewrów, do ważnych i oddalonych punktów na statku, ważkie polecenia z mostku kapitańskiego docierały. Z tego miejsca, do rybackich kabin i na pokład połowowy nadawał muzykę. Odczytywał rybakom codzienne wiadomości gazetki „Głos Marynarza i Rybaka”, którą za pomocą alfabetu Morse’a odbierał z Warszawy. Ówczesna „Żelazna kurtyna” nawet tu sięgała. W czasach komuny, rozgłośnie manewrowe musiały być przystosowane do nadawania programów lokalnych, by w sposób naturalny odseparowane od swego rodzinnego Kraju i swych rodzin załogi, dodatkowo jeszcze odseparować od możliwości słuchania „wrogiej propagandy” z zachodnich rozgłośni radiowych. Takie to były czasy! W następnym pomieszczeniu znajdowała się jego radiostacja. Bałagan panował tu niesamowity. Poza biurkiem Radiooficera kabina również całkowicie pozbawiona była drewnianych elementów wyposażenia. Dwa nadajniki, główny i awaryjny, dwa odbiorniki, oraz automatyczny klucz sygnałów alarmowych, odbiornik sygnałów alarmowych i przełącznik anten nadawczych znajdowały się na swoich miejscach, wszystko kompletne, jakby gotowe do uruchomienia. Lecz już na podłodze, panował nieopisany bałagan. Leżały na niej bezładnie porozrzucane stare książki, Dzienniki Radiotelegraficzne, genewskie spisy stacji okrętowych i brzegowych, Regulaminy Radiokomunikacyjne oraz stosy schematów, dokumentacji technicznej do urządzeń elektronicznych a także duże ilości blankietów telegramów. W śmietniku tym, wśród rozrzuconych papierów zauważył Benek czarną ebonitową tabliczkę i wygrawerowane na niej białe litery: S P N A . Pod tymi literami alfabetem Morse’a wyryte znaki: /. . ./. _ _ ./ _ ./._/ Był to radiowy sygnał wywoławczy statku. Nieopodal tej tabliczki leżała pieczątka. Podniósł ją i odczytał: „RADIOOFICER S/T SZPROTAWA ” Niczym drogocenne relikwie, schował te przedmioty do kieszeni marynarki i ze smutkiem na duszy wyszedł z radiostacji. Naprzeciwko sąsiadował salon kapitana statku. Zajrzał do niego. Przepiękny niegdyś, z seledynowymi szotami, dziś ziejący ogołoconymi i pordzewiałymi blachami szotów przeraził go. Mieszkańcami tego pomieszczenia byli różni kapitanowie. Wychowankowie pierwszych powojennych Szkół Jungów Morskich, późniejszych Państwowych Szkół Rybołówstwa Morskiego w Gdyni i Szczecinie. Jedni mądrzy i inteligentni, doskonali dowódcy statków i świetni rybacy. Inni, to najzwyklejsze moczymordy, którzy dzięki aktywnej współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa i przynależności do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej bez żadnego umysłowego wysiłku pokończyli te szkoły. Byli to ludzie bez czci i honoru, pozbawione człowieczeństwa kreatury, przeważnie sadyści wyżywający się na podległym im załogach. Szybkim ruchem zamknął Benek drzwi do pomieszczeń kapitana, sądząc, że tym samym odciął się od tej niedobrej części wspomnień. Na nic to jednak się zdało. Niczym senne widziało stanął mu przed oczyma tamten Kapitan. Wysoki, dobrze zbudowany nieco łysiejący blondyn. Przekrwione oczy. Mętny wzrok. Przekrzywione, wąskie usta. Pokiereszowany bokserski nos. Tak, tak! To był chyba 1972 rok. Tuż po połączeniu Dalekomorskich Baz Rybackich „DBR” w Szczecinie z Przedsiębiorstwem Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Gryf” w Szczecinie. W kwietniu tegoż 1972 roku, po ponad ośmiu miesięcznym rejsie powrócił Benek do Polski, ze statku bazy śledziowej, naszego ukochanego prawie 40-sto letniego „dziadka” zabytkowego parowca s/s Kaszuby/SPCT, jego ostatniej i najtrwalszej w tamtym czasie miłości, wcześniej przez Polskie Linie Oceaniczne eksploatowanym i nazwę s/s Chopin noszący. Marzył Benek, że po wykorzystaniu urlopu wróci na swego starego i ukochanego „Kaszuba”, lecz stało się inaczej. Życie jest jednak pełne niespodzianek. Była pełnia lata, wczasów i urlopów wypoczynkowych. Niespodziewanie krótki i błogi wypoczynek w rodzinnym gronie przerwał mu telegram od armatora „Pilnie zgłosić się w Dziale Kadr – Gryfmor” Kadry mieściły się w barakach na ulicy Władysława IV tuż przy Nabrzeżu Bułgarskim. „Proszę zgłosić się do Wydziału głównego Mechanika Floty na Bułgarskim, do inspektora radiowego!” – powitała go bardzo wypindrzona paniusia z Działu Kadr. „Na dwóch statkach brakuje nam obsady na stanowisko Radiooficera” – oświadczył inspektor ds. radiowych. – „Ma pan do wyboru parowce s/t Kamienna lub s/t Szprotawa. Szprotawa przechodzi obecnie remont klasowy na Stoczni Remontowej „Parnica” a Kamienna na Szczecińskiej Stoczni Remontowej „Gryfia”. W obu przypadkach jest to końcówka remontu i na obu potrzebny jest nadzór Radiooficera.” Czy mogłaby pan dać mi czas do namysłu? – spytał Benek. – Dobrze! Ale tylko do jutra! Rano oczekuję pana w biurze! Te niespodziewane propozycje zamustrowania zaskoczyły Benka i nie bardzo wiedział, jaką podjąć decyzję. Jak zwykle w takich sytuacjach, dobrej rady przeważnie szuka się u rodziców. Bezzwłocznie więc do nich zadzwonił. Telefon odebrał ojciec. Po głosie w słuchawce zorientował się Benek, że ojciec jest czymś zdenerwowany i że bardzo ucieszył go ten telefon. „Ta twoja matka chyba jest nienormalna. Wyobraź sobie, że dzisiaj po śniadaniu, trochę zdrzemnęła się. Wkrótce po tym, uwagę moją zwróciło jej bardzo nietypowe zachowanie. Był to jakiś taki wyjątkowo niespokojny sen. Przewracała się z boku na bok, poruszała rękoma, jakby odganiała się od czegoś tam, wykrzykując przy tym coś niezrozumiałego. Nagle ocknęła się z okrzykiem: ” Nie! Synku! Nie! Tylko nie płyń na Kamiennej! – Co ci się śniło? O jaką „kamienną” ci chodzi? – spytałem. – Wiesz? – odrzekła – Śniło mi się, że nasz Benek mustruje na statek „Kamienna”. Wyobraź sobie, że ten statek przez kilka kolejnych nocy mi się śni, i to bardzo niedobrze. Śni mi się, że na morzu wydarzyła się katastrofa i ten statek zatonął. Pomny proroczych tragicznych wydarzeń z maminego snu, następnego dnia zgłosił się Benek do inspektora radiowego a później do kadr morskich z gotową deklaracją mustrowania na s/t Szprotawa. „Tu jest skierowanie do Urzędu Morskiego i do Kapitana statku. Resztę szczegółów dowie się Pan na statku”. – zwięźle poinformowała go „kadrowa” – A nie mógłbym wrócić na Kaszuby. – Niestety. Nie! – krótko zakończyła rozmowę „kadrowa”. Mocno niezadowolony i rozżalony na cały świat, opuścił Benek siedzibę działu Kadr. Dwa przystanki tramwajowe i widoczne z dala przy ulicy Gdańskiej w Szczecinie nabrzeże robocze Stoczni Remontowej „Parnica” zasłonięte halą produkcyjną i słusznych gabarytów biurowcem skrywało cumujący tamże mały, zaledwie 800 DWT mający stateczek. Po okazaniu wartownikowi Książeczki Żeglarskiej przekroczył Benek bramę stoczni i udał się w kierunku nabrzeża remontowego. Potężny hałas i widoczne w prześwicie między budynkami chmury unoszącego się rudego pyłu świadczyły, że zbliża się do właściwego miejsca. Wreszcie ujrzał go. Dojście do trawlera utrudniały stojące przy burcie trawlera, żółte wózki akumulatorowe z butlami do tlenowego spawania oraz olbrzymie kontenery na śmieci. Na kei remontowej panował wszędobylski brud i grubo ze smarami ubite grudy smaru połączone z kurzem i rdzą. Wejście na trap zagradzała ogromna skrzynia z uniesionymi do góry, pordzewiałymi płytami żywo przypominające odwrócone do dołu płetwy rekina, służąca do badania obciążenia prądnic oraz poustawiane bezwładnie różne inne skrzynie i pojemniki. Na statek wiodły zwoje grubych kabli elektrycznych, węży spawalniczych i węży ze sprężonym powietrzem. Na kei stały inne wózki akumulatorowe załadowane odcinkami dziwnie wyprofilowanych, różnych średnic rur. Nad otwartymi skajlajtami maszynowni, na wysokości nadbudówki na rufie, z linami wpuszczonymi w głąb statku stał żółty samojezdny dźwig samochodowy. Stoczniowcy w maskach pyłoszczelnych okularach ochronnych, przy pomocy pneumatycznych młotków czyścili pordzewiałe burty, nadbudówki i urządzenia połowowe trawlera. Wokół i nad statkiem unosiły się chmury czerwonego pyłu. Benek z trudem dotarł do przerzuconego przez burtę trawlera trapu i przez zagracony pokład przedostał się do nadbudówki. Wewnątrz statku odczuł ulgę. Łoskot trochę przycichł. Było jakby dużo chłodniej, niż na zewnątrz i można było swobodnie oddychać. W pierwszym odruchu rozejrzał się po korytarzyku i stwierdził, że wszystkie pomieszczenia są zamknięte. Skręcił więc na schodki wiodące na górny pokład, do pomieszczeń radiostacji, salonu kapitana i wejścia na mostek. Tu również wszystkie pomieszczenia były pozamykane. Zszedł, więc ponownie na pokład trałowy i uważniej rozejrzał się. Dopiero teraz zauważył, że drzwi od kabiny na końcu korytarza są lekko przymknięte. Nieśmiało zapukał. Odpowiedziała mi cisza. Zajrzał do wnętrza kabiny. Zaczytany w stercie dokumentów siedział tu ubrany w drelichowy kombinezon mężczyzna. – Szukam Kapitana tego statku, nie wie pan gdzie on może być? – spytał Benek. – Nie ma go na statku. A o co chodzi? – Odpowiedział oschle. – Zamustrowałem tu. Radzikiem będę! – No to witam na pokładzie tego wraka. Chyba karnie na tę ruinę pana zamustrowali? – Powodu nie znam, ale potwierdzam. – Kapitana jeszcze nie mamy, a ja jestem tu bosmanem. A wiesz człowieku, że całkiem nieźle trafiłeś. Już wkrótce zaczną zwozić urządzenia i wyposażenie statku, a ta tu kupa złomu wygląda teraz jak obraz Picassa. A właściwie gorzej! Tak jak by wszyscy stoczniowi malarze przechodząc tędy, swoje pędzle o burty, pokłady i nadbudówkę wycierali. Jak toto ma wyjść w morze i jak ryby ma łowić, pojęcia nie mam? Przecież w morzu na widok takiego malowidła to wszystko, co w wodzie żyje, na setki mil od tego uciekać będzie. No, ale cóż, mówi się trudno i trzeba to ścierpieć! Jakoś tą rybkę łowić trzeba. Miejmy nadzieję, że stoczniowcy wyrobią się na czas. Ale dość narzekania. Ja nadzoruję remont działu pokładowego. Generalnie nadzór nad remontem statku sprawują mechanicy. Wszystkie klucze do pomieszczeń są u mnie. – A od radiostacji? – Tak. Do radiostacji też. Od początku remontu armator nie kierował tu Radiooficera, a pański poprzednik, zostawił klucze na statku i prysnął na urlop. Takie czasy! Ale do rzeczy! Skierowanie z kadr zostaw pan u mnie. Dopiszę pana na kartę rozliczenia czasu pracy załogi pokładowej. O! Tu ma pan klucze do radiostacji i kabiny mieszkalnej R/O. Radiostacja i tak jest teraz pusta, bo serwisowcy z Morskiej Obsługi Radiowej Statków zabrali urządzenia do naprawy na ulicę Celną. Niechże, więc pan siada i póki co rozgości się u mnie. Zaraz zrobię jakiegoś kawulca i trochę pogawędzimy? OK? OK. bos – zgodził się Benek. W owym czasie, w PRL-u, zakupienie 10 dekagramów kawy za polskie złotówki nie było takie proste i wymagało „odstania”, co najmniej kilku godzin w kolejce, bez żadnych gwarancji otrzymania tego deficytowego towaru. Gwoli ścisłości, nie było natomiast problemów z nabyciem tego, jak i innych trudno lub w ogóle niedostępnych na rynku towarów, bezpośrednio za amerykańskie dolary lub inne tzw. waluty wymienialne, lub przy pomocy absolutnie nie powszechnych Bonów Towarowych PKO (Polskiej Kasy Opieki) upoważniających do pobrania towarów eksportu wewnętrznego w specjalnie do tego celu wydzielonych sklepach. Drugą uprzywilejowaną grupę stanowili marynarze i rybacy uprawiający żeglugę międzynarodową, otrzymujący za swą pracę dodatek dewizowy (Radio Oficer – 54 centy USA dziennie). Po powrocie z rejsu nie wolno było wypłacać marynarzom żywej amerykańskiej waluty, przeto otrzymywali oni MARYNARSKI BON TOWAROWY Przedsiębiorstwa Handlu Zagranicznego PHZ Baltona, upoważniający do pobrania towarów w specjalnie wydzielonych sklepach eksportu marynarskiego PHZ Baltona. Nie można też zapominać, że owe wydzielone sklepy były pod specjalnym nadzorem PRL-owskiej Służby Bezpieczeństwa. Stąd też Benek ochoczo zaakceptował deficytowy poczęstunek gospodarza kabiny siadając potulnie na kanapce. Tymczasem Bosman napełnił elektryczny czajnik zwykła wodą z kranu i włączył go do gniazdka sieciowego. Otworzył słoiczek i sporą ilością kawy, zasypał dwa porcelanowe kubki. Małą bosmańską kabinkę wypełnił aromatyczny zapach tej importowanej używki. Czekając na wrzątek bosman zagadał: – Twarz, to jakby znajoma, ale na statkach łowczych, to ja pana z pewnością nie widziałem. – Całkiem możliwe. Bo tak prawdę mówiąc, jest to mój pierwszy rejs na statku łowczym. Dotychczas pływałem w Dalekomorskich Bazach Rybackich, między innymi na Gryfie Pomorskim, na Pomorzu i na Kaszubach. – Ach, to może stąd znam pana. No a jak się panu widzi przejście z takich olbrzymów z prawie trzystu osobową załogą na tę maleńką skorupkę z załogą ponad dziesięciokrotnie mniejszą?. – Wie pan, panie Bos, dopiero trzeci rok pływam, to jak ja mogę jakieś opinie tu wystawiać. Język radiowy, czyli alfabet Morse’a znam doskonale. Przed pływaniem dwa lata na radiostacji nabrzeżnej „Szczecin Radio” pracowałem. Tak, że tę radiową muzyczkę doskonale znam i nie muszę zapisywać literka po literce jak analfabeta. Odbieram całymi zdaniami. Elektronikę, sprzęt radiowy, nawigacyjny także znam i tej roboty też się nie obawiam. Natomiast morza i oceany to dla mnie nowość. Czuję się jeszcze tu, jak trzyletnie dziecko, które cały czas wymaga matczynej opieki. – Trzy lata, to już jest coś. To nie noworodek, który dopiero co ujrzał świat. A wie Pan Radio, w teczce ze specyfikacją – zmienił nagle temat – widziałem rozpisane remonty elektroniczne urządzeń działu radiowego. Wypnę to wszystko z teczki i przekażę panu. OK? Nie zdążył. W tym momencie do kabiny wszedł niewysoki dość tęgi i mocno łysawy mężczyzna ubrany w podobny do bosmańskiego drelichowy kombinezon. – Chiefie, to jest nasz nowy Radiooficer. Właśnie przygotowałem kawulca, to może i panu zrobić? – No pewnie Bos! – Witam pana! – rzekł podając Benkowi dłoń – No jeśli Kadry już Radiooficera przysłali to koniec remontu bliski – uśmiechnął się Chief mechanik i zwrócił się do Bosmana – Bos, suszarnię ubrań roboczych trzeba otworzyć. Parowe rurociągi przechodzące przez suszarnię mocno są skorodowane i stoczniowcy muszą je wymienić. – Dobra Czifie, zaraz im to otworzę – odrzekł bosman i zdejmując z wieszaka w szafce jakieś klucze, wyszedł ze starszym mechanikiem z kabiny. Popijając pyszną kawę, wziął Benek do ręki segregator i odnalazł tam specyfikacje remontowa działu radiowego. Przeglądnął wykonany przez poprzednika wykaz urządzeń radiokomunikacyjnych i radionawigacyjnych zadeklarowanych do remontu i przeglądu. W międzyczasie bosman wrócił z suszarni. – Statek już chyba po doku, bo przed wejściem na burtę widziałem świeżo wymalowaną podwodną cześć kadłuba. – Owszem. Byliśmy dokowani na „Gryfii”. – A nie wie pan, jak wyglądają oscylatory echosond pionowych, rybackiej i nawigacyjnej? – Oba oscylatory wymieniono na nowe. Tu jest megaatest. – O! To fajnie, że dali nowe. Będzie nam dobrze rybkę pisało. „Stary” powinien być zadowolony. A pro-po, to w kadrach morskich do Książeczki Żeglarskiej wpisali mi nazwisko kapitana Jakimowicza, a pan mówi, że jeszcze nie mamy „starego”. – Zgadza się! Na okres trwania remontu klasowego tego statku kadry morskie wpisały do mustreoli nazwisko kapitana Jakimowicza, ale on sam już dawno popłynął na innym statku, i to na nowoczesnym, na trawlerze przetwórni. A teraz na Bułgarskim w kadrach mówią, że ma tu dowodzić Robercik. – Co pan mówi!? Robercik!? No nie! To ta komunistyczna świnia, po tej gdyńskiej Szkole Jungów w mustruje tu na Szprotawę? To niemożliwe! Jeśli taka pijaczura tu mustruje, to ja już na nic nie czekam i natychmiast zwiewam z tego statku. – Ciszej człowieku! Uważaj! Licz się pan ze słowami! Jeszcze, kto usłyszy, doniesie tam gdzie trzeba i wszyscy będziemy mieli kłopoty. A tak przy okazji, widzę, to znaczy, że pan go dobrze zna? – Pewnie, że go znam. Nie dalej jak wiosną przypłynął z Georges Banku na s/t Osa. Przez cały rejs ta komunistyczna świnia gnoiła tamtą załogę. Nie ma co! Ale wpadłem! Wie pan co? To ja już wolę „szlifować nabrzeże” na Bułgarskim. Przecież w „Gryfie” wszyscy znają tą bestię. Na Osie był z nim mój kumpel po fachu, Piotr. Po powrocie do kraju Robercik dyscyplinarkę mu załatwił. To go dobiło. Musiał się chłopak na lądzie ostro kurować. – A cóż ten Robercik tam na Osie wyprawiał? – A co nie słyszałeś pan? Cały „Gryf” o tym trąbił! Bo przecież to rzecz niesłychana, by Kapitan polskiego komunistycznego statku dziwkę sobie na łowisku zamustrował. Oboje przez cały rejs nie trzeźwieli. Jak się mu znudziła, to wychodził z kabiny i po pijaku wymyślał nieistniejące uszkodzenia radarów, echosond, albo sam celowo coś psuł, aby tylko móc się na załogę wydzierać. A najbardziej znęcał się nad rybakami. Pijany jak przysłowiowy wieprz, z miarką w ręku ganiał po pokładzie i mierzył czy tusze śledziowe są wymiarowe albo testował czy solanka w beczce nie jest za słona. Gdy mu się coś nie zgadzało, a zawsze do czegoś się tam przyczepił, to robił piekielne awantury. Zupełnie tak samo, jak byle gówno z belką na pagonie w tym naszym Ludowym Wojsku Polskim. Pilnował, aby rybacy przez 20 godzin na dobę przebywali na pokładzie i bez względu na potrzeby eksploatacyjne statku, spali maksymalnie 4 godziny na dobę. Regulamin PPDiUR „Gryf” wspomina o 4 godzinach nieprzerwanego snu, ale tylko ze względu na bezpieczeństwo statku i ładunku. No i jak to wytłumaczyć moczymordzie? Po prostu gnębił psychicznie całą załogę. Mało tego, z tym pijakiem, grosza nie zarobili w tym rejsie! Po powrocie z rejsu sprawa z dziwką i pijaństwem ujrzała światło dzienne, ale jak mówi stare porzekadło „kruk krukowi oka nie wykole”, więc jego partyjni kolesie na szczeblu PPDiUR „Gryf”, Zjednoczenia Gospodarki Rybnej oraz Ministerstwa Żeglugi kapitanowi nic nie zrobili, bo to przecież partyjny swojak. A Radiooficer dyscyplinarnie z „Gryfu” wyleciał! – Wiem, wiem. Ja też nasłuchałem się o nim różnych historii. Ale nie martw się pan! Robercik dupa, gdzie rybaków kupa – sparafrazował znane porzekadło bosman – Damy mu radę! A do tego powinno być jeszcze wesoło! – Bosman ma rację – Benek usłyszał za moimi plecami głos starszego mechanika – Wspólnie damy mu radę! Swoim optymizmem bosman i starszy mechanik zaimponowali Benkowi. W tym momencie wszelkie jego wątpliwości zeszły jak gdyby na dalszy plan. Wydawało mu się, że polubił tych ludzi. Zawstydzony nieco swą gadatliwością umilkł. Tymczasem bosman sięgnął po swój kubek i siorbiąc potężny łyk kawy, zdjął z koi gitarę. Uderzając w struny pełnym głosem zaśpiewał:
„Zwiedziłem różne kraje, tu słońce a tam śnieg,
lecz wszędzie serce taje, gdzie krwi jest szybszy bieg.
Radością płoną lica, przyczyna w tym dziś tkwi,
jest jedna tajemnica – ta tajemnica brzmi:
Kilo serca, duszy funt i dziewczynka, to jest grunt,
przed dziewczynką rum, po dziewczynce rum,
nie przejmować się to grunt!
Sto uśmiechów, jedna łza i całusów ile da.
Przed całusem rum, po całusie rum,
i na nowo ile da.
Murzynki są ogniste i palą się na wskroś,
Arabki pełnokrwiste też mają takie coś,
Japonka bierze kwiatem, a Chinka wonią bzu,
Zaś Polka ust szkarłatem – dlatego wracam tu.
Kilo serca, duszy funt i dziewczynka, to jest grunt,
przed dziewczynką rum, po dziewczynce rum,
nie przejmować się to grunt!
Sto uśmiechów, jedna łza i całusów ile da.
Przed całusem rum, po całusie rum,
i na nowo ile da.”
„Z tego bosmana to w dodatku artystyczna dusza” – pomyślał Benek. – Może jednak nie będzie tak źle i popływamy sobie trochę razem. Remont zakończył się. Odmalowany teraz świeżo parowiec prezentował się doskonale. Nowy bielusieńki drewniany pokład trałowy, na czarno pomalowane komiksy ładowni, winda trałowa oraz kozły trałowe a także stalowo-szare burty z czarnymi napisami i śnieżnobiała nadbudówka sprawiały wrażenie jakby zamustrował Benek na nowiusieńki statek. Po podpisaniu przez poszczególnych kierowników działów, protokołów odbioru remontów, holowniki portowe przeholowały Szprotawę z „Parnicy” na macierzyste Nabrzeże Bułgarskie. Na stateczek z białymi olbrzymimi marynarskimi worami, przybyła reszta załogi. Pod statek podjechały samochody z przyczepami pełne zaopatrzenia. Gdzie to wszystko pomieściło się na takim maleńkim stateczku? – trudno powiedzieć. Załoga pod dyktando Bosmana składnie upychała wszystko w magazynkach. Podjechał samochód z wymalowanym na pace wielce rozradowanym marynarzem i napisem BALTONA. Załadunek prowiantu był nieomylnym sygnałem, że wyjście w morze jest już bardzo bliskie. Od bosmana i starszego mechanika dowiedział się Benek, że na statku jest już kapitan, lecz nie miał okazji spotkania się z nim, gdyż tamten cały czas siedział w swej kapitańskiej kabinie. I całe szczęście. Benkowi również nie spieszno było się z nim zapoznać. Pomyślnie zakończyły się inspekcje Polskiego Rejestru Statków oraz SUM. Statek otrzymał certyfikaty potwierdzające sprawność do oceanicznej żeglugi i droga na wielkie ryby stanęła otworem. Pogoda była śliczna. Załoga na burcie 28 sierpnia godzina 2300. Czarna tablica zawieszona przy trapie statku informowała, że nadchodzi czas pożegnania. Wszyscy wolni od wacht wylegli na pokład trawlera. Plusnęły rzucone do wody cumy. Na statku rozległy się dzwonki telegrafu maszynowego. Powoli w ciemnościach nocy rozmazywały się na kei sylwetki żegnających rybaków rodzin a później też zabudowania nabrzeża Bułgarskiego. Do Świnoujścia pozostało 4 godziny przelotu. Na redzie, po zdaniu pilota, pozostali na burcie kalibratorzy i dewiatorzy. Dokonali kalibracji radionamiernika oraz dewiacji kompasu magnetycznego, a po zdaniu na pilotówkę tych ludzi s/t Szprotawa spokojnie opuściła redę Świnoujścia kierując się przez Kanał Kiloński, Morze Północne i Kanał La Manche hen, aż na dalekie amerykańskie łowiska. Lecz najpierw był Bałtyk, jeden z najbardziej nieprzewidywalnych pod względem zachowań akwen morski Europy, który tamtego lata spokojniutki był, jak woda w balii i wyglądał jak przysłowiowa pupcia niemowlęcia – gładziuteńki, bez jednej zmarszczki. Tego wieczoru, za pośrednictwem oficera wachtowego, kapitan przekazał Benkowi do nadania telegram do armatora informujący o zakończeniu pracy przez kalibratorów i dewiatorów na statku i o rozpoczęciu przelotu na łowiska Georges Bank. Załączył Benek bateryjny nadajnik awaryjny, i na częstotliwości 500 kHz zawołał Szczecin Radio. Odpowiedziała mu cisza. Po kilku minutach ponowił wołanie i znowu cisza. Kilkakrotne próby wywołania SPE – „Szczecin-Radio” zakończyły się fiaskiem. Benek zrezygnował z nadajnika awaryjnego i załączył nadajnik główny. Podłączył antenę i znowu zawołał SPE. I znowu cisza. „Czyżby nie słuchali?” Dla sprawdzenia swoich nadajników zawołał niemiecką DHS Rugen Radio. Również nikt mu nie odpowiedział. Kroplisty pot zrosił jego czoło. Zaczął wywoływać po kolei Duńczyków i Szwedów. Bez rezultatu. Nikt nie odpowiedział, czyli nikt go nie słyszał. „Radiostację wyremontowała Morska Obsługa Radiowa Statków. – dumał Benek – Inspekcje Polskiego Rejestru Statków oraz inspektora Wydziału Bezpieczeństwa Żeglugi Szczecińskiego Urzędu Morskiego potwierdziły, że radiostacja jest sprawna! Co to może być? Jeśli na obu nadajnika nikt mi nie odpowiada, to znaczy, że chyba nie mam anten. To jest nie możliwe! Lecz jednak prawdziwe!” Skołatany takimi myślami, wyszedł z radiokabiny na pokład i sprawdził anteny. Obie były na swoich miejscach. Zamontowane prawidłowo. Wrócił do radiostacji i ponownie zawołał SPE i znów bezskutecznie. „Może w przełączniku anten nie podłączyli mi anten?” – zastanawiał się Benek. – Zdjął obudowę przełącznika anten. Wykonał megaatest anten. Badanie nie wykazywało doziemienia anten. Zdenerwowany nie na żarty, zdjął pokrywę i dokładniej przyjrzał się przełącznikowi anten. Początkowo ze zdumieniem a później ze zgrozą stwierdził, że nie łączy on nadajnika z anteną, lecz nadajnik awaryjny z nadajnikiem głównym a antenę główną z anteną awaryjną. „A to sukinkoty!” – zaklął pod nosem – „Przy takim połączeniu to mógłbym do usranej śmierci wołać! Strach pomyśleć gdybym o ratunek wołać musiał! Przecież to jest sabotaż! Całe dla mnie szczęście, że pijany w biedronkę Kapitan nie wychodzi ze swej jaskini.” Benek prawidłowo podłączył zaczepy fiderów w przełączniku anten i wywołał „Szczecin Radio”, która natychmiast odpowiedziała i bez problemu odebrała służbowy telegram. Po zakończeniu nasłuchów na częstotliwościach bezpieczeństwa, załączył, zwanego pieszczotliwie przez radiooficerów „asystenta Wacusia”, czyli Automatyczny Odbiornik Sygnałów Alarmowych zamknął radiostację i udał się do swojej kabiny. Wieczorna toaleta i położył się do koi. Zasnął. Dziwny sen. Śnił mu się płacz, jakby żebranina jakiegoś człowieka. Zbudził się i teraz już wyraźnie usłyszał zza okna płaczliwy głos. Domyślił się, że to mógł być jedynie głos jego Kapitana. – „Radyjko kochane, daj mi pół literka!” Automatycznie bez zbędnego słowa, chcąc za wszelką cenę uniknąć jakichkolwiek zadrażnień, sięgnął Benek ręką pod koję do bakistry i z szuflady sprezentował Kapitanowi butelkę służbowego spirytusu przeznaczonego do celów medycznych. Od tej pory, niby wieczorny pacierz, codziennie słyszał pod swoim oknem niby miauczenie Kapitana Robercika – „Radyjko kochane, daj mi pół literka” – Trwało to dopóty, aż cały armatorski przydział rektyfikowanego spirytusu dla radiostacji i celów medycznych został przez niego „wysuszony”. Jeszcze trochę czasu zajęło Kapitanowi „suszenie” spirytusu przydzielonego dla działu maszynowego i nawigacyjnego. Tak przelecieli Bałtyk, Morze Północne i Kanał La Manche. Przed „skokiem” przez północny Atlantyk na wylocie z Kanału La Manche zawinęli do angielskiego Plymouth, aby zatankować wodę oraz mazut do kotłów parowych w maszynowni. W porcie, po odprawie angielskich służb granicznych, celnych, portowych i sanitarnych, na statku pozostali agent i shipchandler. Siedząc w swojej kabinie, słyszał Benek jak, pijany w trupa Kapitan, skarżył się Anglikom: – No widzicie! Hyp! – potężne czknięcie – Osobiście muszę usługiwać. Hyp! Dziś prawdziwych rybaków już nie ma! Gdzie te dobre czasy? Hyp! Moja załoga – Hyp! – To nie rybacy! – Nie rozumiem! Jak to nie rybacy? To na tym statku nie ma pan rybaków? – pytał agent – To komunistyczne władze w Polsce wysłały pana w rejs bez fachowej załogi? Współczuję panu! To kto pływa na Pańskim trawlerze? – Gro-to-łazi!- wysylabizował pijany kapitan – Hm? – Noooo! GRO TO ŁAZI! Hyp! Po porcie! Hyp! Za dziwkami! – bełkotał niewyraźnie Kapitan. Na takie dictum Anglicy pośpiesznie zebrali ze stołu dokumenty i nieomalże w popłochu opuścili kapitański salon. Resztę formalności związanych z zaopatrzeniem statku załatwiali już tylko z pierwszym oficerem. Po południu pod burtę statku podjechała półciężarówka, z której pracownicy shipchandlera wyładowali kilkanaście kartonów Bifitera, White Horsta, i Rumu Jamajka. Wnet, parowiec nasz odpowiednio wyposażony we wszystkie niezbędne do podróży zaopatrzenie, zamącił śrubą wodę w basenie portowym Plymouth i opuścił przytulny angielski port. Trawler ręcznie sterowany za pomocą koła sterowego i kompasu magnetycznego przez zmieniających się co 4 godziny sterników, położył się na zachodnio północno zachodnim kursie. Na pożegnanie lądu i kontynentu europejskiego pomrugała im angielska latarnia Land’s End. Na ratowniczej częstotliwości 500 kHz słychać było nieomal wszystkie europejskie radiostacje. Anglicy na przemian z Francuzami, Holendrami, Belgami, Niemcami, Duńczykami, Szwedami i Norwegami melodyjną muzyczką alfabetu Morse’a ostrzegali statki przed sztormami i innymi przeszkodami nawigacyjnymi. Im większa połać wody dzieliła statek od Europy, tym mniej słychać było rozgłośni radiowych. Później wszystko ucichło a przez pozostałą drogę do kanadyjskiego portu Halifax na 500 kHz towarzyszyła im już tylko GLD, angielska radiostacja nazwana tak samo jak pozostawiona za rufą naszego parowca latarnia. Jak w każdym rejsie i na każdym statku, tak i tu zaczęły zawiązywać się pierwsze przyjaźnie. Na morzu jest to niezbędny warunek dla przetrwania trudów harówy, długiego rejsu oraz potężnego balastu psychicznego spowodowanego rozstaniem z najbliższymi a także ciągłym zagrożeniem życia i zdrowia. Benek wraz z bosmanem Bogusiem, Starszym Mechanikiem Zdzisławem oraz Trzecim Oficerem Zbyszkiem, od pierwszych dni rejsu stworzyli nierozerwalny kwartet. Czas wolny od pracy w drodze na łowisko niepostrzeżenie leciał przy brydżu i na wspólnych kawulcach oraz majsterkowaniu, czyli budowaniu modeli metalowych ścigaczy, miniaturowych latarń morskich i pięknych lampek nocnych z bambusowymi kloszami. Byli na środku Atlantyku i bosman zaproponował wieczór przy kieliszku. Spotkali się w jego kabinie gdyż tam było najbezpieczniej, nieomalże poza zasięgiem kapitana. Po wypiciu bruderszafta bosman Boguś prowokacyjnie spytał Radio Oficera Benka: – Skąd ty chłopie tu, aż z Warszawy, zawędrowałeś na morze? Może winna była tu wódka, albo raczej, tak zwana zgrana statkowa ferajna, w każdym bądź razie, zebrało się Benkowi na zwierzenia. – No faktycznie, na Pomorze przybyłem z Warszawy. Przybyłem tu w ślad za swoim braciszkiem, absolwentem Państwowej Szkoły Rybołówstwa Morskiego w Gdyni. On teraz pracuje jako motorzysta w Przedsiębiorstwie Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich „Odra” w Świnoujściu. Ja zaraz po maturze usiłowałem znaleźć swe miejsce na ziemi. Sami wiecie jak jest na lądzie. Dom – praca i tak w kółko. A młody człowiek świata spragniony. W naszej komunistycznej rzeczywistości, to raczej nie możliwe. A braciszek po powrocie z każdego rejsu coraz to barwniejszy obraz marynarskiego życia malował. „Zaszczepił” mi miłość do morza i do statków. Zanim się obejrzałem, to już siedziałem w tym po same uszy. Trzeba było działać! Ale droga na morze była bardzo daleka – zwierzał się Benek – Łatwo nie było… Kombinowałem, w jaki sposób dostać się do jakiejś Szkoły Morskiej. Początkowo, tak jak braciszek, chciałem pracować w maszynowni. Najpoważniejszym jednak problemem w zdaniu egzaminu był mój słuch. Straciłem go po przebytym w dzieciństwie zapaleniu ucha i na prawe ucho po dziś dzień jestem kompletnie głuchy. Nie załamałem się jednak i szukałem sposobu na ominięcie barier, jakie przed takimi jak ja, postawili ludzie i życie. Sita były ostre no i nie udało się! Opadłem! Moją życiową pasją były elektronika i mechanika. Najpierw „zaczepiłem” się w Fabryce Tranzystorów „Tewa” w Warszawie. Potem wpadłem w sidła Wojskowej Komisji Rekrutacyjnej w Warszawie, a że umiejętnie zasymulowałem dobrze słyszącego kandydata na rekruta, to dostałem jak na ironię losu „i na szczęście” przydział do Podoficerskiej Szkoły Łączności w Mrągowie. Ta wojskowa komisja lekarska, była dla mnie pierwszą lekcją, jak umiejętnie ominąć sidła zastawione na takich jak ja ułomnych ludzi. W wojsku nauczyli mnie alfabetu Morse’a, a także wierszyka o łączności. – No to ładuj! Co to za wierszyk? – zachęcał III Oficer. – No to posłuchajcie! „Trzech synów matka miała dwóch wielkiej mądrości a trzeci co był głupi to poszedł do łączności. Z wywieszonym jęzorem jak pies po polu latał zakładał telefony i śpiewał tititata. Telefon, radiostacja to wszystko było po to by ważne wiadomości przenosić piechotą. Siedziałem raz na słupie myślałem o przyszłości po jaką to cholerę ja szedłem do łączności. – I co? Żałujesz teraz, że tu trafiłeś? – spytał Bosman. – I tak i nie! Z jednej strony dobrze, bo spotkałem was. Z drugiej niedobrze, bo trafiłem na tego awanturnika i moczymordę. Lecz nie o tym chciałem mówić! Ale wracając do tematu. Moje starania by znaleźć się na morzu spełzły na niczym. Ale rozmowy z morza, z moim braciszkiem, uzmysłowiły mi, że istnieje coś takiego jak radiostacja brzegowa nazywająca się „Szczecin-Radio”. Zwolnili mnie z wojska, więc przeprowadziłem dokładne rozeznanie – Co? Gdzie? Jak? I napisałem do Szczecina, do Przedsiębiorstwa Państwowego Stacje Radiowe i Telewizyjne, któremu „Szczecin Radio” podlegało. Przyjęli mnie. Gdy rozpocząłem pracę na „Szczecin – Radio” przekonałem się, że alfabet Morse’a to ja znam, ale nie znam muzyki tego języka i rozmawiać nim nie potrafię. W ciągu dwóch lat pracy nauczyłem się nie tylko posługiwać się językiem radiotelegrafistów, ale nauczyłem się również języka angielskiego, doszlifowałem wiedzę elektroniczną. Wystartowałem w Państwowej Szkole Morskiej w Gdyni do egzaminu na radiotelegrafistę w służbie morskiej no i pomyślnie go zdałem. Rozglądałem się za pracą po przedsiębiorstwach armatorów floty handlowej, lecz w tym czasie było to marzenie ściętej głowy. Pozostało mi rybołówstwo. „Gryf ” „Odra” i „Dalmor” na moje podania odpowiedziały negatywnie. Dalekomorskie Bazy Rybackie z siedzibą w Szczecinie dawały jakieś nadzieje. Zacząłem szukać sposobów na oszukanie Komisji Lekarskiej. Przydało mi się doświadczenie nabyte podczas poboru do woja. O słuszności podjęcia takiej decyzji przekonała mnie praca na radiostacji brzegowej, gdzie moja głuchota nie przeszkadzała w dobrym wykonywaniu tej pracy a wręcz przeciwnie muzykę Morse’a lepiej słyszałem niż nie jeden w pełni słyszący. Otuchy i nadziei dodał mi przykład radzenia sobie z głuchotą, przez pracującego na „Szczecin-Radio” na pół etatu emerytowanego byłego kierownika tej radiostacji. Pan Jurkiewicz był głuchy jak pień i nie słyszał niczego, co do niego mówiono. Ale pewnego razu udowodnił nam wszystkim, że z tą głuchotą, to wcale nie jest tak, jak to surowe przepisy stanowią. Któregoś pięknego poranka na krótkiej radiotelegrafii zgłosił się ploszczak (statek Polskich Linii Oceanicznych) z dalekiego wschodu z okolic Japonii. Radiooperator na tym stanowisku od dłuższego czasu bezskutecznie usiłował odebrać od niego telegramy i wreszcie zrezygnowany zawołał do pomocy kolegów. W efekcie końcowym, czterech operatorów siedziało przy czterech różnych odbiornikach i odbierało na różnych antenach i żaden nie potrafił nic sensownego odebrać. Tymczasem korytarzem przechodził „dziadek” Jurkiewicz, który ujrzawszy męczarnie młodych operatorów, wszedł do pomieszczenia, usiadł przy odbiorniku i bez problemu odebrał całą korespondencję ze statku. Wszyscy obecni przy tym zajściu operatorzy nie mogli wyjść z podziwu. Sądzono nawet, że „dziadek” te telegramy sobie wymyślił. Lecz, gdy po kilku dniach ani ze statku ani z lądu nie zgłoszono żadnych reklamacji, stało się jasne, że „dziadek” pomimo swej głuchoty ma słuch, jakiego nie ma nikt. Fakt ten mocno dodał mi otuchy, ale trzeba było przejść przez sita Komisji Lekarskiej. Podstawienie sobowtóra wykluczone, ze względu na trudności z jego znalezieniem. Dowiedziałem się, że badania laryngologiczne na stanowisko marynarza jest inne niż na stanowisko Radiooficera. Udało się i otrzymałem pierwsze morskie świadectwo zdrowia. W 1969 roku pożegnałem „Szczecin-Radio” i zamustrowałem w Gdyni na m/s Pomorze – SPVR, by dostać się na Georges Bank na bliźniaczego Gryfa Pomorskiego – SPUZ. Od tego czasu minęły trzy lata jak się po oceanie tłukę. – No, panowie! Pora spać! Jutro też będzie dzień! – Starszy Mechanik Zdzisław przerwał Benkową opowieść. Po prawie dwóch tygodniach, od czasu opuszczenia Plymouth podróży przez Atlantyk, rybacy usłyszeli jakby zawodzenie mew i rybitw oraz innego morskiego ptactwa, zwiastujących bliskość lądu. Dziób statku pracowicie rozcinał spokojne dziś wody Atlantyku rzeźbiąc w wodzie niebieskiego koloru, biały puszysty wał niby woal na szyi kobiety. Powoli zbliżali się do kanadyjskiego portu Halifax. Spieniona przed dziobem trawlera woda płoszyła latające rybki, które ulatując koszącym lotem czyniły to tak, jakby chciały wskazać im drogę do portu. Przed dziobem mknącego do portu parowca od pewnego czasu towarzyszyły demonstrując swą zwinność morświny. Tuż po zapadnięciu zmroku na horyzoncie ukazała się łuna świetlna, jak gdyby słońce nie chciało schować się za morze oświetlając im drogę. Złudzenie to było jednak krótkotrwałe i wkrótce po zachodzie słońca na kursie statku rozbłysły światła boji ukazujących nawigatorom bezpieczną rutę dojazdową do portu. Od czasu do czasu słychać już było „beczenie” dźwiękowych boi mgłowych. Na czystym do tej pory ekranie radaru ukazały się rozbłyski odbitych od transponderów radarowych, czyli echa od reflektorów radarowych. Przeraźliwe dzwonki telegrafu maszynowego sygnalizowały koniec pewnego etapu rejsu. Pilot on board, i wreszcie komenda „tak stoimy” Po zejściu odprawy Coast Guard, Emigration i Coastom’s parowiec grubym wężem strażackim podłączony został do hydrantu i rozpoczął uzupełnianie wody. W chwilę później pod burtę statku podjechała olbrzymia cysterna samochodowa z mazutem. Na choince statkowej zabłysły czerwone światełka sygnalizujące niebezpieczeństwo. Nie minęło wiele czasu i pod statek podjechał następny samochód dostawczy. Już na pierwszy rzut oka widać było, że Kapitan również zaopatruje się w wysokoenergetyczne „paliwo” niezbędne mu do „normalnego” funkcjonowania na łowisku. Agent przyniósł ze sobą sporą paczkę listów, które Benek natychmiast rozdał adresatom. Wieczorem było trochę czasu dla siebie i wolni od wacht rybacy porozchodzili się po miasteczku. Radio Oficer Benek z Bosmanem Bogusiem, III Oficerem Zbyszkiem z pokładu i Starszym Mechanikiem Zdzisławem „zacumowali” w portowej tawernie. Po obfitej wegetariańskiej kolacji i dużym wzmocnionym piwku Benka ogarnęła senność. Zapragnął nagle powrócić na statek. Reszta uczestników relaksowej kolacji uparła się by pozostać w knajpie. – Radio, lepiej weź na statek nasze zegarki. Nigdy nic nie wiadomo – zaproponował niespodziewanie Bosman. Nie ma problemu. – Benek schował podane mu przez Bosmana trzy zegarki do kieszeni i mocno „zmęczony”, kursem zygzakowym z dużym przegłębieniem na dziób udał się na statek. Współbiesiadnicy Benka powrócili na statek dopiero nad ranem. Po śniadaniu o 10 rano spotkali się w mesie na kawie. Już na pierwszy rzut oka widać było, że coś jest nie tak. Siedzieli jacyś cisi i mocno naburmuszeni. Każdy siadł w kąciku i cisza. Bezskutecznie próbował Benek zawiązać jakiegoś gadulca. – Choć no Radyjko do kabiny!- nagle zaproponował Bosman. – Wyobraź sobie! – zagaił niespodziewanie – Wczoraj, tam w knajpie, jakżeś się tak dyplomatycznie ulotnił, to zostaliśmy przy stoliku sami. Nikt się do nas nie przysiadł. Posiedzieliśmy sobie przy tym piwku trochę dłużej i słuchaliśmy muzyki. Potem zmęczony już mechanik spojrzał na swoją rękę. Chyba chciał sprawdzić, która to już jest godzina. Zegarka na ręku nie było. Ja i trzeci oficer, również byliśmy bez zegarków. Starszy mechanik wkurzył się i zrobił nam awanturę, że zaledwie po kilku piwkach tak się ululaliśmy, że nie wiemy nic o bożym świecie i nie poczuliśmy, kto i kiedy nam te zegarki „zwinął”. – No to wyobraź sobie Boguś, że ja wczoraj też porządnie miałem w czubie, ale jeszcze pamiętam, że osobiście żeś mi te nieszczęsne trzy zegarki w knajpie na przechowanie dał. Musieliście zdrowo być „zabalsamowani”, że nic nie pamiętacie. – To ty je masz? I nic nie mówisz? – A myślisz, że wiedziałem, dlaczego siedzicie tacy nabzdyczeni? No, ale dobra! Idź teraz do mesy, a ja zaraz tam przyjdę i przyniosę z kabiny te nieszczęsne zegarki. Zobaczymy, jaka będzie ich reakcja. Po dostarczeniu zegarków w mesie zrobiło się gwarno i powrócił humor. Postój w porcie dobiegł kresu i wyszli na otwarty ocean. Podczas przelotu na łowisko załoga uzbroiła siatkę i przygotowała statek do połowów. Po przybyciu s/t Szprotawa na łowisko Nantucket rozpoczęli rutynowe połowy śledzi. Kapitana na mostku nie było. Na korytarzyku, w radiostacji i w sterowce czuć było tylko smród alkoholu dolatujący z kapitańskiego salonu. Po kilku tygodniach połowów, niczym widmo na mostku ukazał się niesamowicie „zmarnowany” Kapitan. Wydawało się, że na burcie trawlera nie było już nawet jednej kropelki alkoholu. Tę alkoholową „suszę” z miejsca odczuła załoga, gdyż jak pokazało życie, Kapitan hołdował starej maksymie – „Na kaca najlepsza jest praca” z tym, że de facto kaca to miał on i natomiast wedle jego pijackiego delirium praca najlepsza była dla załogi. – Radio!!! – przeraźliwy wrzask Kapitana dobiegający z mostku usłyszał Benek w swojej radiostacji – Dlaczego ta zasrana echosonda nie pisze mi ryby.!!! Pędem ruszył na mostek, aby sprawdzić echosondę. – Nie wiem? Panie Kapitanie! Oscylatory są nowe. Muszę sprawdzić, co się stało?! Błyskawicznie wykonana defektacja echosondy nie wykazała żadnych usterek. Zdziwiony i wkurzony zastrzeżeniami Kapitana zameldował: – Panie Kapitanie! Ta zasrana echosonda pisze jak najbardziej prawidłowo! Zapis echa dna jest prawidłowy! Dno pisze wyraźnie i na głębokości zgodnej z danymi z mapy. Widocznie na pozycji naszego trawlera nie ma ryb i dlatego nie ma zapisów! Niech pan się nie wymądrza i nie uczy ojca dzieci robić! Pierdoł niech mi tu nie opowiada. Niech pan zabiera się za naprawę echosondy.!!!! – wydarł się kapitan. „A i oto rozpoczęło się leczenie kapitańskiego kaca” pomyślał Benek i uznał, że nie ma sensu polemizować z tak bezsensownym poleceniem. Przyniósł na mostek wszystkie elektroniczne mierniki, lampy elektronowe, oporniki, kondensatory, transformatory oraz cała dokumentację techniczną. Klamoty te rozłożył w pobliżu echosondy. Zajęło to pół sterówki i przez kilka godzin, niby gapiąc się w dokumentację i roztapiając gorącą lutownicą stare spoiny, wyłączając i włączając echosondę, wymieniając lampy, udawał, że naprawia sprawną technicznie echosondę. Po kilku godzinach „pracy” zameldował Kapitanowi, że echosonda jest już sprawna. Kapitan spojrzał na echosondę. Zapisy na przesuwającym się w urządzeniu papierze niczym nie różniły się od poprzednich, z przed „naprawy”. Natomiast Kapitan wyraźnie z siebie zadowolony rzekł: -No widzisz pan! Jak się Pana opierdoli, to z miejsca wszystko gra. Teraz napraw pan oba radary, bo nic w nich nie widać, a potem radiotelefon UKF i radionamiernik. Zakres zleconych Benkowi napraw i przeglądów grubo przekraczał ramy zaledwie kilka tygodni temu zakończonego remontu klasowego urządzeń radionawigacyjnych. „Na kaca najlepsza jest praca” – przypomniało się Radio Oficerowi stare porzekadło. – „Ale, ale! Przecież ja spirytusu i innych alkoholi tygodniami nie piłem. Kaca nie mam. To niby, dlaczego ja mam bezsensownie udawać, że niby coś robię? No trudno, trzeba to jakoś przetrzymać” – żaląc się sam do siebie Benek, bez słowa sprzeciwu zabrał się do teatralnego udawania poważnej naprawy sprawnych urządzeń. Kapitan początkowo pilnie przyglądał się tym czynnościom, lecz sam będąc elektronicznym analfabetą, szybko zorientował się, że nie jest w stanie skontrolować rzetelności wykonywanego przez Radio Oficera „remontu” dał mu spokój. W ułamku sekundy zmienił obiekt swych sadystycznych zainteresowań i na pokładzie poszukał sobie następnej ofiary. Błyskawicznie otworzył okno. Jadowity grymas wykrzywił jego twarz. Wzrokiem bazyliszka omiótł pokład trałowy i ryknął: Trzeci Oficer na mostek! Po paru minutach trzeci stanął w sterówce przed kapitanem. Za koło sterowe i sterować! – rozkazał. Niesamowicie zdziwiony trzeci oficer stanął za sterem, a Kapitan wrzeszcząc komenderował: Ster prawo na burt! Jest ster prawo na burt!- odkrzyknął trzeci – ale panie kapitanie. – próbował coś powiedzieć Wół pierdzi, obora słucha! – ryknął Kapitan i warknął Ster lewo na burt! Jest lewo na burt Midszip ster! Jest midszip Lewo na burt! Jest lewo na burt! – odkrzyknął Trzeci Oficer a następnie wyszeptał – Będzie unklar! Zamknąć mordę! Prawo na burt! – ryczał Kapitan. S/t Szprotawa idąc CAŁA NAPRZÓD zygzakowała i zataczała koła kreśląc swym kilwaterem dziwne figury. Z dala musiało to wyglądać jakby statek podczas działań wojennych kluczył i unikał ataku torpedy wystrzelonej z niemieckiego U-bota. III Oficer próbował ostrzec Kapitana, że statek idzie pod trałem i takie gwałtowne zwroty mogą spowodować skręcenie się sieci i zamknięcie jej wlotu. Mówiąc rybacką gwarą „unklar”, ale „zapracowany” Kapitan nie chciał nic słyszeć. Statek w tych wariackich manewrach kładł się raz na jedną raz na drugą burtę. Na pokładzie piszczały hamulce windy trałowej, z których unosił się dym. Jęczały na winszkopach liny trałowe. Z mesy i kabin dochodził brzęk tłuczonych naczyń, łoskot przewracających się krzeseł, gwałtownie otwieranych drzwi i szuflad oraz przewracanych koszy na śmiecie. Rybacy ślizgali się po mokrym pokładzie od lewej do prawej burty, zupełnie jak na lodowisku, spoglądając przy tym z pode łba na mostek z niczego dobrego nie wróżącymi błyskawicami w oczach. Kapitan był w swoim żywiole. Wyraźnie zadowolony ze swego niszczącego dzieła nie dawał za wygraną i szalał dalej. Ten nieprzewidziany kapitański „sztorm” trwał kilka godzin. Na zakończenie swych sadystycznych zmagań ze sobą, statkiem i załogą Kapitan podszedł do kolumienki telegrafu maszynowego. Znów jego twarz a szczególnie usta wykrzywił zjadliwy grymas. Z sadystyczną nienawiścią, zupełnie jakby przeżywał masochistyczną ekstazę, spojrzał na III Oficera a następnie na usiłujących się utrzymać na pokładzie rybaków. Nagle błyskawicznie chwycił dźwignię telegrafu i podał do maszynowni komendę „CAŁA WSTECZ” Potwierdzenie wykonania manewru przyszło z maszyny natychmiast. Morze pod rufą parowca zakotłowało się i spieniona woda zaczęła gwałtownie przemieszczać się w kierunku dziobu. Statek zachowywał się jak ubite zwierzę. Drżał w konwulsjach. Dla trawlera statku będącego pod zaciągiem, manewr był samobójczy. Taki manewr na statku rybackim wykonuje się tylko w przypadku zagrożenia bezpośrednią katastrofą, albo nawigator jest człowiekiem niespełna rozumu. Po kilku minutach z siłowni wyskoczył Starszy Mechanik. Przez chwilę dokładnie przyglądał się morzu przed statkiem a potem zniknął w czeluściach maszynowni. Rybacy świadomi tego, co dzieje się na statku, z przerażeniem oczekiwali na skutki tego manewru. Już po kilka minutach pracy maszyną CAŁA WSTECZ wszyscy usłyszeli przeraźliwe zgrzyty i piski, po czym maszyna gwałtownie zatrzymała się i na statku zapanowała cisza. Nie trzeba było opinii specjalistów, by stwierdzić, że nagle zluzowane liny trałowe nawinęły się na śrubę napędową i unieruchomiły nasz trawler. Rączka telegrafu maszynowego nadal nakazywała komendę dla siłowni „CAŁA WSTECZ”. Kapitan jakby porażony czarodziejską różdżką nagle odmienił się. Z głupawym uśmieszkiem na ustach, z miną niewiniątka stał na lewym skrzydle mostku przy telegrafie maszynowym. Ciszę panującą na statku rozdarło przeraźliwe wycie telefonu bateryjnego. „Stary” podniósł słuchawkę. „Mostek tu siłownia. Mówi pierwszy mechanik. Maszyna unieruchomiona. Chyba śruba napędowa jest zablokowana – meldował Chief. – Wiem – wrzasnął Kapitan. Odwiesił słuchawkę telefonu na widełki i zszedł z mostku. „Panie Kapitanie, jakie rozkazy?” – goniły go słowa III Oficera. „Nie pierdolić, tylko do roboty się brać. Wszyscy!” – wrzasnął na odchodnym i trzaskając drzwiami wyszedł ze sterówki. III Oficer pozostał na mostku jakby sparaliżowany. Na mostek wpadli Chief z pokładu z II Oficerem. Chief bez słowa podszedł do telegrafu maszynowego i przestawił go na STOP. Maszynownia potwierdziła telegrafem przyjęcie polecenia. Następne rączkę telegrafu maszynowego przestawił na BARDZO WOLNO NAPRZÓD. Tak jak poprzednie komendy i ta wykonana została natychmiast. Manewry te okazały się jednak bezskuteczne. Maszyna ani drgnęła. Maleńki parowiec unieruchomiony przez swego skacowanego Kapitana dryfował na pełnym oceanie. Za burtą, niby kotwicę ciągnął trawler za sobą splątane z linami kilkutonowe deski trałowe z dennym włokiem. Na maszcie zwanym przez marynarzy „choinką” nawigatorzy zapalili czerwone lampy informując inne statki, że nasz trawler nie odpowiada za swoje manewry. Na morzu szybko zapadała ciemna pełna dramaturgii noc. Pogoda wyraźnie pogorszyła się. Unieruchomiony statek walił się na burty. Kapitan zamknął się w swoim salonie. Nikogo doń nie wpuszczał. Nie reagował gwizdy szprechrury ani wycie telefonu statkowego. W ciągu następnych kilku dni kapitan w był jakby nieobecny na statku. Nawet na posiłki nie wychodził ze swoich salonów, z których jedynie unosił się odór alkoholu. Oficerowie pokładowi wspólnie z oficerami mechanikami samorzutnie przyjęli dowództwo i pokierowali akcją ratowniczą. Rybacy pod dowództwem Bosmana, zwolnili na rufie klamrę spinającą oba kable trałowe i przy koźle dziobowym zaczęli podbierać linę trałową. Po długich zmaganiach z wody wyłoniła się olbrzymia deska trałowa. Była owinięta linami, bobinami i siecią. W tej plątaninie lin bosman wyszukał drugi kabel trałowy i zaczął podbierać na winszkopach przez kozioł rufowy. Z wody wyszła druga deska trałowa. Zbliżał się wieczór. Radio Oficer Benek musiał zredagować telegram do armatora, w którym należało podać pozycję trawlera, stan pogody, dobowe zużycie paliwa i wody oraz ilość odłowionej i zagospodarowanej ryby. Pytani przeze przez niego Oficerowie tych informacji nie potrafili podać. Zapukał do kapitańskich drzwi. – Czego!? – usłyszał. – Panie Kapitanie! Jakie wyniki mam podać do kraju? – Podać dwie tabliczki czekolady! I na końcu podać, żeby wciąż całowali mnie w dupę! – padła odpowiedź zza drzwi. „Idiota” – Wściekł się Benek. „To już chyba końcowa faza delirium”- pomyślał i bez słowa poszedł do sterówki. Na mostku zastał oficerów nawigatorów w komplecie. – Panowie, no i jaki wynik mam podać do kraju. Zapytałem tego degenerata, jaki raport wysłać do kraju, a on pieprzy bzdury o jakichś dwóch tabliczkach czekolady i całowaniu go w dupę!? – poskarżył się Benek. – Masz pan tu naszą pozycję i stan pogody. Dołącz to tego, dajmy na to, ze dwie beczki śledzia odgławianego. Zużycie paliwa i wody weź pan od Chiefa Inżyniera. Nic więcej nie wymyślisz pan. Za daleko od kraju jesteśmy, żeby liczyć na pomoc. Zresztą w Kraju on ma takie chody w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, że praktycznie jest nietykalny. Jesteśmy tu zdani na łaskę tego debila.- objaśnił Benkowi Chief pokładowy. Tymczasem Bosman z rybakami i mechanikami od białego rana do zmroku non stop pracowali przy uruchamianiu napędu statku. Gdy obie deski trałowe zostały przymocowane do burty statku, rybacy przywiązali się linkami do statku i pozakładali kapoki a następnie zeszli do wody. Ostrymi nożami zaczęli wycinać nylonowa siatkę i nożycami przecinać kłębowisko linek. Prace te prowadzone były przez kolejne trzy dni. Następnego dnia przebalastowano statek tak, aby przegłębić go maksymalnie na dziób. Po tych zabiegach, śruba napędowa znalazła się tuż pod powierzchnią wody. Ze względu na sztormową pogodę dopiero czwartego dnia pracy można było bezpiecznie podpłynąć do śruby. Praca ta była wysoce ryzykowna, gdyż dryfujący na fali statek mógł kadłubem bądź płetwą sterową uderzyć ratownika a i uwolniona z lin trałowych śruba napędowa mogła na skutek działania prądów obrócić się i dosięgnąć swym płatem pracującego przy niej nurka. Siódmego dnia rankiem statek odzyskał napęd i był gotów do dalszych połowów. „Pierwszego po Bogu” przy tym nie było. Rozsierdzony bezsilnością tymi wydarzeniami na łowisku z dala od bliskich napisał Benek oto taki list do swych rodziców:

Atlantyk s/t Szprotawa 16.01.1972 Najukochańsi! Głupie jest to życie matroskie. Pokręcone, powikłane i nie wiadomo jak się kończące. Dzisiaj jeszcze ląd. Matka natura. Piękne kobiety. Jutro Bałtyk, Kanał Kiloński, Północne, jeszcze cywilizacja, bo Kanał Angielski a potem Atlantyk. Szerokie, nieobjęte wody oceanu, ukochanej kołyski marynarskiej codzienności a równocześnie zatwardziałego wroga stabilności. Nic, co tu się znajdzie nie ustoi na miejscu, tylko nuda constans, czyli niezmienna, bez względu na długość i szerokość geograficzną. Ustabilizowana nuda kończąca jasność dnia posiłkiem i rozpoczynająca go posiłkiem. Codziennie ciągle te same twarze 26 matrosów, codziennie te same tematy, te same problemy, bez możliwości jakiekolwiek zmiany. Wielki hazard. Uda się czy nie uda. Będzie ryba, czy nie? Będzie pogoda czy nie? Zarobimy czy nie? Morza i oceany, Atlantyk, doskonały lekarz – specjalista od leczenia chorób nabytych na lądzie a równocześnie złośliwy wirus wyjątkowo zakaźny atakujący każdy słabszy organizm marynarski znajdujący się na wodzie. Naturalna sprężyna barometru psychiki każdego matrosa. Życie zawieszone okresowo w próżni. Sakwa problemów, które są, lecz nie można z nimi się zmagać, nie można ich dotknąć, rozwikłać, wziąć się z nimi za bary. Są za daleko. Lecz one czekają. Spokojnie czekają i bezlitośnie bez żadnych skrupułów gryzą. Codziennie się wgryzają w dusze marynarskie i drążą i czekają. Codziennie rano witają swego właściciela i znów przez długie godziny pracy gryzą i toczą. One są. Czuje się je bardzo blisko i aż cholera bierze człowieka, że są tak daleko. Dwa życia. Te lądowe i to, matroskie, czyli powolna wspinaczka po południkach i równoleżnikach. Oczy aż do bólu wlepione na przemian w tubus radaru lub tubus fiszlupy echosondy pionowej. Uszy wsłuchane w szum odbiorników. Nerwy napięte do granic wytrzymałości/ I wreszcie jest zapis. Jest ryba. Teraz, kto wytrzymalszy? Kto ma silniejsze nerwy? Kto bardziej opanowany? – gdyż statki nieomal wjeżdżają jeden na drugi. I znów w kółko to samo. Aż wreszcie radosna chwila pełne ładownie i powrót do kraju. Nie, nie ma radości, bo tam czekają. Czekają problemy. Każdy na swego właściciela. Morze nie znosi ludzi miękkich. Taka jest jego natura”. Tymczasem Kapitan s/t Szprotawa usłyszawszy, że śruba napędowa obraca się, jak gdyby nigdy nic, wyszedł ze swej „dziupli” Była to pora śniadania. Posiłek miał się już ku końcowi. Bajkok pozbierał naczynia i zabrał się za sprzątanie mesy. Kapitan wszedł do mesy i z miejsca ryknął: – Bajkok, gdzie jest moje śniadanie? – Już się robi panie Kapitanie – posłusznie zameldował pomocnik kucharza. – Jak to już się robi? Gdy Kapitan przychodzi na posiłek, to się nie robi, tylko ma być natychmiast podane! – Kapitan znowu był w swoim żywiole. – Ależ Panie Kapitanie! Już dawno minęła ósma trzydzieści, a ja się nie spodziewałem! – jąkał się wystraszony bajkok – Nie jest Pan tu od spodziewania, tylko od usługiwania Kapitanowi tego statku. Od spodziewania się, są wróżki. Natomiast Pan swoich obowiązków nie wykonujesz. Ja Pana natychmiast zmustruję. Dla takich jak Pan, nie ma tu miejsca! Wrzaski Kapitana znów słychać było na całym statku. Słysząc to, do mesy przybiegł kucharz. – Kuk, jutro na śniadanie mają być dla mnie gotowane jaja. Na miękko. Białka mają być dobrze ścięte, a żółtka miękkie. Zrozumiano!!! – Tak jest Panie Kapitanie – odpowiedział kucharz i szybko ulotnił się z mesy. Podczas obiadu na kapitańskim stole stała waza z parującą zupą. Bajkok pilnie obserwował korytarz, pilnując czy nie nadchodzi kapitan. Co chwilę wymieniał zawartość wazy, bacząc, by zupa gorąca była. Tymczasem Kapitan na obiad nie przyszedł. Podobnie było z kolacją. Następnego dnia rano „Stary” wpadł do mesy. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, pomocnik kucharza postawił przed nim ugotowane jaja. Kapitan zdjął skorupkę pierwszego jajka i nagle rzucił tym jajkiem w szot messy. Na ścianie powstał obraz jakby Picassa.- „Otruć mnie chcą na tym statku. Śmierdzące jajka mi dają!” Wrzasnął i purpurowy ze wściekłości wybiegł z mesy. W pentrze jeszcze długo słychać było wrzaski naszego dowódcy statku. Następnego dnia kucharz wybrał jajka specjalnie dla Kapitana. Z najświeższej kanadyjskiej dostawy. Włożył do kilku garnków po kilka jajek i rozpoczął gotowanie. Na kartce papieru wykreślił tabelkę i zarejestrował czas gotowania jajek w każdym garnku. Następnie popróbował jajka z każdego garnka osobne i wybrał te, które sprostały życzeniom „Pierwszy po Bogu”. Na każdym jajku przeznaczonym dla Kapitana mazakiem postawił krzyżyk. – Naznaczyłem, aby bajkok kapitańskich jaj nie pomylił – Wyjaśnił Kucharz przyglądającemu się ze zdziwieniem tej ceremonii Bosmanowi. Kapitan przyszedł na śniadanie i o dziwo bez jakiejkolwiek awantury jajka te zjadł. Jutro maja być takie same! – na odchodnym rzekł do Kucharza. Bajunia nie zauważał. Następnego ranka oznakowane krzyżykami jajka czekały na kapitańskim stole na swego konsumenta. Kapitan po cichutku przed godziną wydawania śniadania wszedł do mesy. Wszystkie będące w mesie ugotowane jajka poznaczył krzyżykami i tak samo cichuteńko opuścił mesę. Manewry Kapitana w mesie obserwował przez bulaj sam nie będąc widziany Bosman. Po kilku minutach Kapitan ponownie, ale już oficjalnie wkroczył do mesy i zażądał podania mu śniadania. Biedny bajkok miał minę, jakby na szafot się wybierał i podał mu wszystkie miski z ugotowanymi i oznakowanymi krzyżykami jajkami. Kapitan otworzył pierwsze z nich i jak poprzednio rzucił tym jajkiem trafiając w ścianę. Znów od rana na statku rozpętało się piekło. Po kilku dniach statek zacumował do bazy. Zdawali beczki z solonym śledziem, pobierali puste i z solą. Pobrali paliwo i wodę oraz prowiant. Wszyscy poszli na bazę do fryzjera, do kina. Na statku pozostał tylko kapitan. Widocznie zakupił od kogoś na bazie swoje „paliwo” i szczęśliwy nigdzie ze statku nie chciał się ruszać. Siedział na mostku. Z bazy krzyknęli, aby podłączyć waż z wodą. Zadzwonił do siłowni. Nikt się nie zgłosił, gdyż Chief Mechanik poszedł do lekarza a oficerowie mechanicy i palacze byli u dentysty i u fryzjera. „Zaraz od was z bazy wróci mój mechanik i podłączy węże wam te węże” – odkrzyknął. – Panie! Mnie tu gonią, żeby szybko dać te wodę, bo macie szybko odcumować. Na wasze miejsce już kilkanaście statków czeka w kolejce – ponaglali z bazy. _ Dobra zaraz podłączę – zgodził się pokornie, pijany już zdrowo Kapitan s/t Szprotawa. Zszedł na pokład wziął wąż i włożył do otworu w statku. – Dawaj! – krzyknął na bazę Kapitan. W tym czasie z bazy wrócili mechanicy. Wściekły kapitan powiedział, że za nich wodę musiał podłączyć. Woda z bazy miała lać się 3 godziny. Tymczasem minęło prawie 4 godziny. Pod burtę przychodzi pod burtę mechanik z bazy i krzyczy, że już dosyć. Bosman wziął sondę i zameldował, że nic się nie zmieniło. Tyle ile było wody tyle jest. Na statku zrobił się rumor. Po dłuższym dochodzeniu okazało się, że Kapitan podłączył wąż do odpowietrznika ładowni i cała woda z bazy wlała się do ładowni. Znowu zamiast połowami załoga musiała odpompować wodę i sprzątać ładownie. Następnego dnia po śniadaniu zajrzał do radiostacji. Zobaczył, że Benek rozłożył nadajnik radiowy i z miejsca zażądał połączenia go z armatorem. – Natychmiast łączyć mnie z Wydziałem Połowów! – wrzasnęła złośliwa bestia. – Za chwileczkę. Muszę złożyć i uruchomić nadajnik -odpowiedział Benek spokojnie. – Ja muszę natychmiast rozmawiać z armatorem – wydzierał się. – Dobrze Panie Kapitanie, za chwileczkę połączę Pana.- Trzaskając drzwiami Kapitan opuścił radiostację. – Co za załoga mi się trafiła? Wszystko na tym statku jest rozwalone! Nie ma tu żadnego sprawnego urządzenia! – na korytarzu a potem na mostku słychać było wrzaski „Starego”. Po kilku minutach Benek złożył nadajnik, zawołał Szczecin-Radio i połączył się z Wydziałem Połowów armatora. O uzyskanym połączeniu powiadomił „Pierwszego po Bogu” – A ja już nie chcę rozmawiać z armatorem – odwarknął Kapitan. – Jak to pan nie chcesz? Przecież przed chwilą mało głowy pan mi nie urwałeś! – Odpierdolcie się wszyscy ode mnie – wrzasnął „Stary” – Wydział Połowów tu Szprotawa. Kapitan zrezygnował z rozmowy z Wami. Przepraszam i do miłego usłyszenia. – zakończył tę wariacką łączność Benek. Następnego dnia po śniadaniu, jak co dzień o godzinie 1000 rano zszedł Benek do mesy na kawę. Siedział tam już Bosman Boguś, III z pokładu Zbyszek i chief z maszyny. Popijali spokojnie kawę, gdy do mesy wszedł rybak Heniu. – Radio, ma Pan natychmiast zgłosić się na mostek. Kapitan wzywa. – Co za dzień? Czy coś się stało? – spytał Henia Radio Oficer. – No niby nic. Przynajmniej ja nic nie słyszałem.- odparł. – Stęsknił się za Tobą. – zadrwił bosman – Zazdrosny jest, że siedzisz z nami na coffe time. – Siedź Radyjko, nie ruszaj się. Spokojnie dokończ pić kawę. Jeśli On chce znów opieprzyć Ciebie, to i tak to zrobi. Tak, że nie masz się gdzie śpieszyć – zauważył chief z maszyny. – Że też dałem się Wam namówić na rejs z tym moczymordą! Jak tu wytrzymać do końca? – wyżalił się Benek i wyszedł z mesy. Idąc mostek na korytarzu natknął się na zrolowany dywan. „Taki sam dywan był w mojej radiostacji. To nie możliwe. Przecież jeszcze parę minut temu był w radiostacji. No, ale może ktoś z załogi ma taki sam. Sprząta swoją kabinę i zwinął dywan do wytrzepania” pomyślał i nie zaprzątając sobie nim dalej głowy udał się na mostek. – Radio, dlaczego nie ma Pana w radiokabinie!? – Wyszedłem do mesy na kawę. Teraz jest pora na kawę – układnie odparł Benek – A ja nie pozwoliłem nikomu iść na kawę. Ma Pan siedzieć w radiostacji i bez mego pozwolenia nie ruszać się z niej. – Jak to Panie Kapitanie? Na wszystkich statkach na całym świecie, jest czas wolny na śniadanie, coffe time, obiad, podwieczorek i kolację. – Niech mi Pan tu pierdoł nie opowiada o całym świecie. Na tym statku ja jestem dowódcą i ja będę decydował, kiedy kto i co będzie robić – wydarł się Kapitan. – Dobrze! Panie Kapitanie. – Od tej chwili, gdy będę wychodził z radiostacji, będę Panu meldował.- ulegle odpowiedział Benek i „zmył się” do radiostacji. Otworzył drzwi i stanął jak wryty. Radiostacja wyglądała jak po włamaniu. Brakowało dywanu a olbrzymia ciężka skrzynia ze statkowymi medykamentami wyciągnięta z pod biurka radiostacji stała pośrodku radiokabiny. Odbiornik awaryjny nastawiony na częstotliwość bezpieczeństwa 500 kHz milczał i był ciemny. Automatyczny Odbiornik Radiotelegraficznych Sygnałów Alarmowych również na ciemno. Narzędzia elektroniczne leżały w bezwładzie na podłodze. Najpierw ruszył Benek do odbiornika awaryjnego. Usiłował bezskutecznie go załączyć. Wyjął go z obudowy by sprawdzić czy podłączone jest zasilanie i sprawdzić bezpieczniki. Wtedy uwagę jego przyciągnęły metalowe ekrany na lampach. Jeden z ekranów był nałożony na podstawkę lampy, lecz lampy w środku nie było widać. Wściekły wpadł Benek na mostek. Kapitan stał przy otwartym oknie. – Panie Kapitanie. Włamanie do radiostacji było. Wszystko jest tam powywracane. Złodziej zdewastował odbiornik awaryjny. – Taaak. No widzi Pan, Radio. Kota nie ma i myszy harcują. Nadzwyczaj spokojnie jakby bawiąc się mną uśmiechając się szyderczo powiedział zjadliwie Robercik Natychmiast zrobi Pan inwentaryzację działu radiowego i zgłosi się do mnie! – zakończył. Benek pokornie zszedł do radiostacji i zgodnie z poleceniem zrobił inwentaryzację radiostacji. W inwentaryzacji brał udział Bosman i Trzeci Oficer. Stwierdzili oni brak dywanu, lamp EBF 80, cęgi szczypiec bocznotnących i śrubokrętów. Z gotowym protokołem zgłosił się Benek na mostek do Kapitana. Pozostali członkowie komisji inwentaryzacyjnej pozostali za drzwiami sterówki. Benek poprosił Kapitana o złożenie podpisu na protokole. „Stary” zrobił to bez namysłu a następnie głośno powiedział. – To ja wywlokłem dywan z radiostacji. Ja wyjąłem lampę z odbiornika i zabrałem narzędzia z radiostacji – No dobrze, ale, po co Pan to zrobił? – spytał Radio Oficer i poczuł jak krew uderza mu do głowy. – No, bo nie było Pana w radiostacji. – odrzekł z rozbrajającą szczerością – Tak! No to miarka przebrała się!! – wrzasnął Benek – Pan zna swoje prawa a ja znam swoje. Nie ujdzie to Panu na sucho. Pozbawił Pan statek i załogę podstawowego sprzętu bezpośrednio związanego z bezpieczeństwem i życiem na morzu. Mam podpisany przez Pana protokół i świadków przyznania się Pana do tego czynu. Przeto spotkamy się na Izbie Morskiej i nawet pańska ukochana przez Pana komunistyczna partia nic tu nie pomoże. Do zejścia łowiska pozostało nam dwa tygodnie i przez ten czas wytrzymam z Panem na statku. Ma Pan prawo zawiesić mnie w obowiązkach Radio Oficera i do czasu powrotu do kraju mogę pływać jako pasażer. Tu za drzwiami stoją świadkowie pańskiego przyznania się do zdemolowania i unieruchomienia radiostacji – to mówiąc otworzył Benek drzwi od sterówki. Na mostek wszedł Bosman z Trzecim Oficerem. – Panowie słyszeli całą moją rozmowę z Panem Kapitanem? – Tak słyszeliśmy i potwierdzimy te fakty, tam gdzie będzie trzeba!- odrzekli zgodnie. – Chcę uprzedzić, że sprawa unieruchomienia przez Pana trawlera na siedem dni połowowych także w Izbie Morskiej znajdzie swój finał.- donośnym głosem oświadczył Trzeci oficer. – Znajdzie, znajdzie i to na Izbie Morskiej – wchodząc na mostek stwierdził Chief Inżynier. – To jest bunt załogi. Ja was wszystkich załatwię!!!- zaryczał Kapitan. – A załatwiaj! Załatwiaj se! Chodźmy stąd. Nic tu po nas. Im więcej będzie szalał tym lepiej dla nas – rzekł Chief Mechanik i wszyscy opuścili sterówkę. Awanturę tą musiała słyszeć cała załoga, gdyż na statku zapanowała cisza, zakłócana tylko pracującą śruba napędowa trałującego parowca. Benek rozpoczął porządkowanie radiokabiny i wtedy usłyszał łomot gwałtownie otwieranych drzwi sterówki a następnie bieganinę na korytarzu, wrzaski Kapitana i odgłosy jakichś rozmów. Trwało to do wieczora. Benek spokojnie, zgodnie z prawem przygotował radiostację do przekazania na ręce Kapitana. W częściach zamiennych znalazł zapasową lampę i uruchomił odbiornik awaryjny. Później uporządkował zdemolowane pomieszczenie. Po kolacji przyszedł do radiostacji rybak Wacek – delegat załogowy. – Panie Radio. Kapitan powiedział, że wysyła mnie do Pana jako delegata załogowego i ma Pan się zgłosić do Kapitana.- poinformował. – Niech Pan powie temu moczymordzie, że od porannej rozmowy ta komunistyczna świnia przestała być dla mnie kapitanem i jeśli Pan Robert jako prywatna osoba ma jakiś interes do mnie, to wie jak się ze mną skontaktować. Taka sama droga do Pana Boga! – zakończył Benek rozmowę. Minął kwadrans, gdy ktoś zapukał do drzwi radiostacji. – Wejść!!! – krzyknął Benek. Otworzyły się drzwi i stanął w nich w całej okazałości Kapitan. – Radyjko, – No! Niechże się Pan na mnie nie gniewa! Zrozum Pan. Źle postąpiłem. Przepraszam. „Oooo..ho!!!. Kumpli szuka. Nie dobrze. Na pewno coś knuje” – pomyślał Radio Oficer. Chciałbym zaproponować Panu taki układ. To, co do tej pory miało miejsce na tym statku, chciałbym, aby nie miało żadnego oddźwięku na lądzie w Kraju. Tak, jak by tu nic się nie działo. Po powrocie do Kraju ja schodzę ze „Szprotawy” i umawiamy się, że jeśli ja na mustreoli jakiegoś statku zobaczę Pańskie nazwisko, to ja nie mustruję. Pan tak samo. Gdy Pan zobaczy w mustreoli jakiegoś statku moje nazwisko, to Pan nie mustruje. OK? ” Umowa stoi – odrzekł Benek bez zastanowienia. Od tamtego zdarzenia minęło ponad dwadzieścia lat, ale faktycznie na tym samym statku nie spotkali się nigdy. W późniejszym czasie, w innych okolicznościach dowiedział się Benek, że moczymorda Robercik a jakże umowy tej oczywiście nie dotrzymał. W kraju, w Komitecie Zakładowym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej przy PPDiUR „Gryf” oczernił on całą załogę s/t Szprotawa, obciążając ich winą za wszystkie swoje własne pijackie wybryki.