Wigilia

·

Północno-wschodnią część Atlantyku opanował potężny sztorm. W irlandzkim Cork-u przez cały postój statku w porcie, szalała wtedy atlantycka wichura z rzęsistą śnieżycą. W taką pogodę, jak mówi stare porzekadło, nawet psa na dwór się nie wygania. Tablica przy trapie nieubłaganie jednak informowała marynarzy, że wyjście statku zaplanowane jest na godzinę 22 w przeddzień Wigilii Świąt Bożego Narodzenia.
Był 23 grudzień końca lat osiemdziesiątych 20 wieku. Radiooficer Benek dopiero co zamustrował na niewielki stateczek niemieckiego armatora pływający pod cypryjską banderą. Ładowali do peruwiańskiego Callao palety z papierowymi workami wypełnionymi sproszkowanym mlekiem. Załoga statku była wielonarodowa.
– „I znowu święta w morzu! Nie! Ten rejs absolutnie nie mi „leży” – użalał się sam nad sobą Benek.
Powzięcie przez Benka decyzji o wyjeździe z kraju na ten kontrakt podyktowane było szybko kurczącymi się domowymi zapasami gotówki. Poczucie żalu i jakby wypędzenia z rodzinnego domu, towarzyszące mu na statku tego przedświątecznego dnia, osłodziła niespodziewana wizyta grupki Irlandczyków. Byli to emerytowani marynarze i rybacy z żonami lub wdowy po ludziach morza z katolickiego kościoła „Stella Maris”, którzy całą załogę bez względu na orientacje religijne obdarowali gwiazdkowymi prezentami, a dodatkowo katolicy otrzymali foliowe woreczki z opłatkiem i kilkoma łodygami sianka. Ale zaraz po ich zejściu ze statku, minorowy nastrój powrócił. Żal miał Benek do siebie oraz do całego świata o to, co tu na tym niewielkim masowcu w tym rejsie go spotyka. Wreszcie odcumowali od kei i z pilotem wyszli z portu. Wraz z zejściem z burty statku irlandzkiego pilota, dostali się w objęcia wszechpotężnego Neptuna. Ten, jakby przypominając im o nadchodzących świętach, które normalni ludzie spędzają w rodzinnym gronie, powitał ich maleńki frachtowiec i jego załogę huraganowym sztormem.
Z lądu jeszcze pomrugały im na pożegnanie rozbłyski świateł latarni morskich a potem wszystko rozpłynęło się w ciemnościach nocy. Maleńki statek ciężko pracował na fali regularnie okrywany śnieżnym całunem. Ze wszystkich stron atakowały go wściekle spienione fale morskie. Świszcząc i wyjąc, lodowato zimny wicher biczował statek, wciskając się w każdą jego szczelinkę. Kabel po kablu i mila po mili płynęli do swego celu, leżącego hen daleko, gdzieś u wybrzeży Pacyfiku. Frachtowiec z hukiem i jękiem zapadał się w wodną toń a na wierzchołkach grzywaczy nieomal sięgających burego nieba niepokojąco i niebezpiecznie zgrzytał i trzeszczał. Z ładowni frachtowca dochodziły nieprzerwanie podejrzane trzaski, jęki i piski, ostrzegające marynarzy, że z ładunkiem dzieje się coś niedobrego. „Damska” pogoda i niepokojące odgłosy dochodzące z ładowni, nie bez wpływu były na reakcje załogi. Z ogromną obawą załoga wsłuchiwała się w miarowy gang „kaszlaka” (silnika głównego), gdyż jego zatrzymanie się, w takim potężnym sztormie, nie wróżyłoby dla nich nic dobrego. Białe grzywacze olbrzymich atlantyckich fal łomotały o burty i nadbudówki frachtowca jakby chciały skarcić tę żelazną puszkę za zuchwałe rozpruwanie swym dziobem goniących jedna za drugą fal.
Polaków było siedmiu. Rano o 0730 w Wigilię Świąt Bożego Narodzenia polscy marynarze, kochający Polskę jak swą prawdziwą ojczyznę i po katolicku przestrzegający postu, spotkali się w mesie na filiżance czarnej i gorzkiej kawy. Dwóch polskich oficerów, jak się dopiero tu na statku okazało, „czystej krwi” aryjczyków, wspólnie z Niemcami jedli śniadanie złożone z jajecznicy na ociekającym tłuszczem boczku i kiełbasie, które zaserwował Adolf – austriacki kucharz. Gdy obaj polskojęzyczni aryjczycy oraz pozostali Niemcy zjedli śniadanie i wyszli z mesy, drugi oficer nie wytrzymał i rzekł:
Te! Kuk! Przecież dziś Wigilia, a ty nafaszerowane tłuszczem i mięchem żarcie serwujesz! Czyżbyś naprawdę zapomniał, że rozpoczynają się Święta? I o prezentach gwiazdkowych od Irlandczyków też zapomniałeś? – zganił go prawie żartobliwie.
A co to takiego jest ta wasza jakaś tam Wigilia? – odparł hardo austriacki kucharz.
– Może to znów jakaś zasrana religijna sprawka? Może taka sama, jak z naszym motorzystą, tym mahometaninem Abdulem, któremu religia zabrania spożywanie wieprzowiny, co? He, He, He! Wy wszyscy myśliciele, że ja, Adolf, jestem głupi? A ja jemu tak na złość, jako dania z kurczaków, wieprzowinę „wciskam” a on ją żre aż mu się uszy trzęsą no i chłop dalej w zgodzie ze swym Mahometem żyje. Dla ciebie „Secound” i dla jakichś tam kilku zasranych „polaczków” to może jest jakaś tam Wigilia, ale nie dla mnie. Domyślam się, że dotyczy to jakiegoś tam waszego Boga! A ja w żadnego tam waszego Boga nie wierzę i żadnych waszych świątecznych obrządków nie respektuję, to i żadnym Chrześcijanom, Muzułmanom, Mojżeszom, Buddom i innym żydowskim innowiercom usługiwać nie będę! – arogancko i butnie odparł kucharz i nagle nie wiedzieć czemu, na twarzy spurpurowiał i zaczął wrzeszczeć:
Ja wszystkich religijnie nawiedzonych gównianych ludzików takich jak wy, mam w dupie! I zasranych Irlandczyków wraz z ich prezentami też mam w dupie! Chcecie to żryjcie, a nie, to wcale nie żryjcie. To wasza broszka, nie moja. A jak wam się to nie podoba to mnie wszyscy pocałujcie w dupę! Jak gwałtownie wybuchnął tak i gwałtownie zamilkł. W mesie zapadła złowroga cisza.
Za burtami frachtowca szalał potężny sztorm a i wewnątrz statku zapowiadało się także na nielichy sztorm. Na pomoc niemieckiego kapitana liczyć nie mogli, gdyż był on, straszliwie cięty na Polaków. Ten niespotykanie prymitywny Niemiec obsesyjnie zajęty był suszeniem butelek „wiskacza” oraz maniakalnym wręcz paleniem tytoniu. W ciągu jednego dnia, wypalał 3 „sztangi”, czyli 600 sztuk papierosów „Marlboro”. W tej sytuacji Polacy nie wszczynali burdy. W milczeniu wypili po filiżaneczce gorzkiej czarnej kawy i ze zwieszonymi głowami pokornie rozeszli się do swoich zajęć. Do wieczerzy wigilijnej katolicka część załogi raczyła się gorzką kawą. Na obiad, niezrażony porannym incydentem Austriak zaserwował załodze kotlety schabowe, których prócz Niemców i tych dwóch polskich aryjczyków, żaden Polak nawet nie dotknął. Jednak, gdy na Wigilijną wieczerzę ujrzał Benek na półmiskach ogromną stertę skrojonych wędlin nie wytrzymał:
Słuchaj kuk! Szanuję te twoje ateistyczne albo cholera wie jakie tam poglądy. Szanuję także twoją, według mnie całkowicie nieuzasadnioną nienawiść do ludzi wierzących, ale chyba korona by Ci z głowy nie spadła, gdybyś na kolację jakieś śledzie w occie na talerze nam wyłożył, bo z nienawiścią to nie ma nic wspólnego, a na takiej zamianie, dużo pieniędzy no i własnego czasu byś zaoszczędził.
Jak Ci się coś nie podoba „Sparki” to sobie idź na skargę do kapitana – rzekł kucharz.
No tak. Typowe austriackie gadanie. Jesteś złośliwym i do tego aroganckim „parzygnatem”. Zwyczajnym asfalciarzem. – odparł zdenerwowany Benek – Ale ty mnie tak łatwo nie sprowokujesz! Na żadną skargę do kapitana nie będę chodził. Bądź człowiekiem! Przecież niedawno remanent prowiantu razem robiliśmy i dobrze wiem, że w magazynie na półkach są marynowane śledzie i naprawdę nic by się nie stało gdybyś te półmiski z wędliną zamienił na kilka słoiczków śledzików. A jutro jest Boże Narodzenie i jutro te mięsiwo z chęcią spałaszujemy.
A właśnie, że nie zamienię! I gówno mi zrobisz!
Pewnie, że gówno ci zrobię. Ale zapamiętam to sobie. Gdy będziesz potrzebował pomocy, to na mnie nie licz. A w życiu różnie to bywa. W mesie ucichło. Nagle ni stąd ni zowąd kucharz wpadł w szał. Twarz mu spąsowiała i zupełnie tak jak rano zaczął wrzeszczeć:
Ja wszystkie święta mam w dupie. Polaków też mam w dupie! Austriaków i Niemców razem z moją własną rodzinę też mam w dupie! Ja wszystko i wszystkich mam w dupie!”
Nie musisz się powtarzać – spokojnie aczkolwiek zjadliwie przerwał mu Benek – Dziś rano już to słyszeliśmy. A swoją drogą, to musisz mieć strasznie pojemny tyłek, aby tylu ludzi, wszystkie wymienione nacje tam pomieścić, a to tłumaczy twój wrogi stosunek do swojego narodu oraz własnej rodziny. Ja też miałbym pretensje do swoich, gdyby mi genetycznie zafundowali tak pojemny tyłek. Jak by tu powiedzieć? To jest jednak twój problem, twoja sprawa i twoja broszka. Musisz jednak wiedzieć, że nikogo z nas ten temat nie interesuje. A skoro zgodziłeś się za psa, to musisz szczekać. Wszystkich i wszystko możesz mieć w swoim ogromnie pojemnym tyłku, ale nie możesz tam mieć swojej roboty, bo jak z niej wylecisz, to nie będziesz miał za co żyć. A kto wtedy ciebie nakarmi, hę? Tak że nie masz co się wściekać, tylko zamień tą wędlinę na śledziki a wszelkie problemy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikną. Przecież wędlinę możesz schować do chłodziarki. Jutro rano dasz nam kiełbasę i śniadanie masz z głowy.
Kucharz jakby ochłonął:
Nie! Nic z tego! Nie zamienię kiełbasy na śledzie, bo ja urodziłem się w BRAUNAU AM INN!
A ja w Legnicy, no i co z tego? – odparował Benek.
W mesie zapadła grobowa cisza. Po minach siedzących w mesie marynarzy domyśleć się można było, że głowili się oni nad rozwiązaniem rebusu: „jakiż to związek istnieć może pomiędzy brodatym, brudnym, śmierdzącym, grubym, austriackim kucharzem, wieprzową kiełbasą, marynowanymi w occie dalekomorskimi śledziami a austriacką mieściną zwaną Braunau am Inn.”
To bohaterskie miasto! Mieszkańcy tego miasta to nie mięczaki! Nikomu nie ulegają! – przerwał milczenie kucharz – A czy Wy wiecie gdzie znajduje się Braunau am Inn? – i nie czekając na odpowiedź kontynuował – W prawdziwej Austrii! Wszystkim ludziom na tym świecie to z Austrią kojarzy się Wiedeń, Straussowie i skomponowane przez nich walce. A to gówno prawda. Każdy prawdziwy Austriak wie, że Austria to Braunau am Inn i Braunau am Inn to Austria a nie jakiś tam zasrany Wiedeń. Braunau am Inn to Adolf Hitler i „Mein Kampf” i to jest Austria i to jestem ja – Adolf! Następca Hitlera! Ja go kocham i On jest moim jedynym Bogiem a moją Biblią jest jego „Mein Kampf”. Reszta świata i ludzkości dla mnie się nie liczy. Poza moim kochanym firerem nie uznaję żadnej władzy, żadnego Boga, żadnej religii i rodziny też. Gdy umarła mi matka, to nikogo z rodziny ani nawet znajomych nie powiadamiałem. Księdza też nie wołałem. Owinąłem ją kocem i nocą w ogrodzie łopatą dół wykopałem i tak bez trumny w tym dole ją zakopałem. Taki jestem! Prawdziwy Austriak i jak prawdziwy Austriak żadnych świąt, świętości, i świętych poza moim bogiem Adolfem Hitlerem na tym świecie nie uznaję.
Na koniec swej oracji, stając na baczność wyrzucił prawą rękę do przodu i wrzasnął: „HEIL HITLER”, po czym trzaskając drzwiami zamknął na kłódkę kuchnię i zniknął w czeluściach ciemnego korytarza.
A to ci „truciciel”. Toż to istny esesman! Gestapowiec! – rzucił za nim Benek.
Gdyby nie tusza, to z wyglądu i z zachowania aż do złudzenia ten „asfalciarz” przypomina mi wizerunek wodza III Rzeszy – wtrącił drugi oficer.
No tak! Ta szczotka pod nosem i nawet zawody mają pokrewne. Tamten malarz pokojowy a ten parzygnat statkowy. Właściwie to jeden pies – stwierdził drugi mechanik Tomek
Jakim cudem taki niezrównoważony psychicznie człowiek, totalny imbecyl, debil i kretyn dostał Świadectwo Zdrowia? Toż to kompletny idiota! – rozsierdził się nagle Benek.
A jakimż to cudem austriacki malarz pokojowy Adolf Hitler bezwzględny i absolutny morderca, totalny imbecyl, debil i kretyn, został wodzem niemieckiej III Rzeszy? A Kaligula Cesarzem? A Józef Stalin rosyjskim „batiuszką” – zza Benkowych pleców spytał łodzianin bosman Witek. Odpowiedziała mu cisza.
” Gdzież mnie ten cholerny los marynarza rzucił? – zadumał się Benek – Tam w Polsce, nieomalże w zasięgu mej ręki, w spokojnym milutkim i cieplutkim domku, żoneczka moja ukochana wraz z dziećmi wyglądają przez okno oczekując na pierwszą Wigilijną Gwiazdkę. Za oknem przepiękna sroga polska zima. Drzewa ściśnięte potężnym mrozem i okryte białym futrem śniegu. W oczy kłuje kontrast czerni i bieli, tajemniczy i piękny. W pokoju stoi prześliczna choineczka i prawie cała rodzina zasiada właśnie do Wigilijnej Wieczerzy. Tu na całkowicie obcym i zimnym niemieckim statku z cypryjską flagą na rufie, wokół którego szaleje potężny sztorm, gdzie nawet zwykłej choinki nie ma, a los skazuje mnie na przymusowe towarzystwo i fanaberie zwariowanego austriackiego hitlerowca i psychicznie chorego niemieckiego kapitana. Tymczasem potężne rozkołysy statku nie dają człowiekowi żadnych szans na odrobinę odprężenia i wypoczynku. Nie można ani stać, ani siedzieć, ani leżeć. Chciałoby się fruwać, jak koliber zawisnąć w powietrzu, aby dalej od tego wszystkiego. Ileż takich chwil, dni i miesięcy uda mi się tu wytrzymać?” – użalał się nad sobą Benek. W międzyczasie dwóch polskich „czystej rasy aryjczyków” nic nie mówiąc, wyszło z oficerskiej mesy. Co się tak martwisz radyjko? Spójrz, porąbany Austriak i ci dwaj przefarbowani polscy Niemcy wyszli już z mesy, to już najwyższy czas działać.
A czegoż to Polak w biedzie nie wymyśli? Damy sobie radę!- jakby czytając w myślach Benka odezwał się nagle drugi mechanik Tomek.
Zobacz jak to wszystko dziwnie się układa. Kilka dni temu opowiadałeś nam historię o buszującym na greckim statku m/v Aleksander’s Courage, Arsenie Lupinie. To wielce pouczająca historia a wyobraź sobie, że ta nauka nie poszła w las. Tamten epizod nasunął mi, jak mi się wydaje, dobry tutaj do zrealizowania pomysł – kontynuował – Na tym statku jestem od 3 miesięcy i wiem jak bez pozostawiania śladów włamania, dostać się do magazynów kucharza. Może jednak przy odrobinie sprytu, zorganizujemy sobie sami, choć namiastkę normalnej polskiej Wigilii Świąt Bożego Narodzenia? Wiesz, jak bez naruszania zamków, kłódek i drzwi dostać się do zapasów tego „porębanego” hitlerowskiego Austriaka i nic nie mówisz? – Benek w mig zrozumiał intencje drugiego mechanika – To ta nasza bierność chłopie, to błąd! Absolutny błąd! Jeśli wiesz jak to zrobić, to właściwie na co my czekamy? Bierzmy się do roboty! Tomek, jakby uskrzydlony zakomenderował.
Panowie! Aby „asfalciarz” nie pokapował, o co chodzi, to musimy wszystko perfekcyjnie zorganizować. Pełna konspiracja. Potrzebne będą: sznur, nóż, taśma samoprzylepna, naczynia na śledzie i butelki z wodą. Musimy też dopilnować, aby nie nakrył nas na tej robocie jakiś Szwab, Turek czy też ten porębany Austriak. Za 10 minut spotykamy się w mesie załogowej. No to do roboty! Zrobimy mu w magazynach Braunau am Inn – powtórzył Benek.
Po chwili spotkali się z Tomkiem na pokładzie szalupowym przy kominie wyciągowym oparów z kuchni. Po odkręceniu śrub i zdjęciu pokrywy, odsunęli umieszczony na wysięgniku wentylator i przez wolny już teraz kanał wentylatora przy pomocy liny lądując na płytach grzewczych dostali się do kuchni. Pozostała do sforsowania chłodnia prowiantowa, lecz tu mniej pracy było, gdyż kratki wentylacyjne były wyjątkowo duże i po odkręceniu ich bez problemu dostali się do wnętrza chłodni prowiantowej. Otworzyli kartony ze śledziami w słoiczkach typu twist. Tomek! Ze słoiczków wybieramy tylko po połowie ich zawartości. Niedobór po śledziach uzupełniamy wodą. „Odchudzone” kartony sklejamy taśmą tak dokładnie, że nie było widać na nich żadnych śladów czyjejś ingerencji – instruował Benek kolegę. Zdjęli z palety dwie warstwy kartonów, pod którymi ukryli „oskubane” z ryby słoiczki. Rozzuchwaleni widokiem tak dużej ilości niereglamentowanej żywności postanowili uzupełnić Wigilijne menu o kilkanaście puszek z łososiem i tuńczykiem, a także o pomidory, ogórki, szczypior, zieloną sałatę oraz urozmaicony zestaw bakalii i owoców południowych z pomarańczami i bananami na czele. Ślady bytności w magazynkach prowiantowych i w kuchni dokładnie zatarli. Trochę zziajani oraz mocno opóźnieni zasiedli w kabinie bosmana Witka do suto zastawionego Wigilijnego stołu. Dyskretnie i cichutko kolędując przesiedzieli tak do białego rana. W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia, austriacki „parzygnat” na złość polskiej załodze, zamiast wędlin na śniadanie wystawił na stoły półmiski ze śledziami w zalewie octowej. – Jesteś kuki prawdziwą i wyjątkowo złośliwą hitlerowską kanalią- nie wytrzymał Benek.
Fuck off! – odparł austrjak.
Nawzajem! W Święta Bożego Narodzenia niemiecki frachtowiec walczył dzielnie z zimowym atlantyckim huraganowym sztormem, zaś polska załoga na tymże frachtowcu walczyła z nazistowskim „parzygnatem” z Braunau am Inn rodem. Pięciu polskich marynarzy zagięło parol na austriackiego kucharza i teraz już regularnie co noc dyskretnie wizytowali jego magazyny czyniąc tam olbrzymie spustoszenie. Po zakończeniu grudniowego, remanentu austriacki kucharz został wezwany do niemieckiego kapitana na dywanik by wytłumaczyć się z ogromnego manka. Po tej rozmowie kucharz Adolf powymieniał kłódki i zamki w drzwiach od wszystkich pomieszczeń prowiantowych. Na nic też się zdały jego dodatkowe niespodziewane nocne dyżury w kuchni. Gdy tylko na chwilę opuszczał kuchnię, udając się do swej kabiny na wypoczynek, natychmiast polscy marynarze penetrowali jego magazyny prowiantowe. Styczniowy remanent w statkowych magazynach przeprowadzony wspólnie z Benkiem okazał się dla Adolfa katastrofą. Kucharz ze łzami w oczach prosił Benka o rozwiązanie tej zagadki. – Co mi głowę zawracasz? Przecież to nie ja, tylko ty twierdzisz, że masz wszystkich ludzi w dupie i nikogo do niczego nie potrzebujesz i z nikim nie musisz się liczyć – odparł spokojnie Benek – Zwróć się więc z tym problemem do swego ukochanego firera Adolfa Hitlera.
– Ależ przecież on nie żyje! – odparł kucharz.
– No to musisz nauczyć się chłopie innej kultury. Musisz nauczyć się szanować wszystkich ludzi, bez względu na ich kolor skóry, obyczaje, religie i ich inność! Nie ma innego sposobu. Stare porzekadło mówi, że „nec Herkules contra plures” czyli „i Herkules dupa, kiedy ludzi kupa” – zakończył edukację Austriaka polski Radiooficer. W lutym po powrocie statku do Europy w niemieckim Bremenhaven austriacki kucharz Adolf tak jak Benek mu przepowiedział z marynarskim workiem na ramieniu skruszony i potulny jak baranek, ze spuszczona głową, ze łzami w oczach żegnał się z pracą na tym statku. Koniec